piątek, 25 grudnia 2009

Krótka Bożonarodzeniowa podróż

Deszczowe Boże Narodzenie, leje jak z cebra, na plus trzeba zaliczyć mimo wszystko to, że jest ciepło, a deszcz przypomina bardziej deszcz wiosenny niż późnojesienny. Termometr wskazuje niemal 9 stopni Celsjusza. Mam w zasadzie dwie drogi do wyboru - na północ bądź na południe, dwa moje ulubione kierunki. Północ urzekała mnie około dwóch lat temu swoim litewskim krajobrazem i nastrojem - pofałdowany melancholijnie teren, Puszcza Knyszyńska, sosnowe zagajniki w dolinach i na szczytach łagodnie wznosących się i opodających wzgórz, drewniana w większości zabudowa wsi - zgrabne, przytulne domki o dwuspadowych dachach, niektóre jeszcze ze zdobieniami, w których etnografowie doszukaliby się pewnie wpływów litewskich. Starsi mieszkańcy tych wiosek do tej pory władają białoruskim dialektem, ale mało prawdopodbnym jest to, że do przybyszów z miasta odważą się przemówić w tym języku, co innego w gronie rodzinnym, bliskich osób, sąsiadów. Wioski wyłącznie katolickie - w przeciwieństwie do kierunku południowego. Przy drogach kilkumetrowe smukłe, niekiedy zmurszałe drewniane krzyże, czasem krzyże żeliwne wieńczące kamienne kapliczki.

Wyjazd z Białegostoku tuż za "Wikingiem" może z powodzeniem stanowić wizytówkę regionu, oddany ledwie kilka dni temu do użytku. Solidna dwupasmówka, niemal jak droga ekspresowa, rozjazdy, mosty, i tak aż lub tylko do Katrynki. Dalej już ta sama asfaltówka co przed laty, o wyżłobionych koleinach, którą dziś wyjątkowo fatalnie się jedzie - w zagłębieniach hektolitry wody, którą wzbijają jadące z naprzeciwka tiry, jedynym wyjściem pozostaje włączenie największej prędkości wycieraczek. W Puszczy zalega jeszcze śnieg, szary, brudny, sukcesywnie topinoy przez ciepły deszcz. Próbuję odbić w drogę do Kopiska, ale ta wygląda jak szklanka - śniegu na niej co prawda nie ma, ale lód się jeszcze nie rozpłynął. Postanawiam jechać dalej na północ. Tu puszcza wita mnie mgłą gęstą i białą jak mleko, nie widać nie tylko jadących z naprzeciwka samochodów, ale także wierzchołków drzew. Za Przewalanką puszcza się kończy. Korci mnie, by pojechać do Korycina, ale to jednak prawie 40 km od Białegostoku, a chcę jeszcze wrócić za widna. Dojeżdzam do drogi na Brody, ta jest jednak również oblodzona. Chciałem dojechać do wsi znanej mi w zasadzie tylko i wyłącznie z pewnej rozmowy telefonicznej z mamą niepełnosprawnego chłopca, utrzymującego kontakt ze światem głównie za pośrednictwem Internetu. Rzadko zdarza się spotykać ludzi tak dobrych, troskliwych i pogodzonych z losem, jak ta kobieta. Dobroć, opiekuńczość, ciepło płynęły z każdego wypowiedzianego przez nią słowa, jak balsam dla duszy. Nie ma jednak rady, ze względu na gładki lód jestem zmuszony zawrócić. Cofam się nieco w stronę Białegostoku, w prawo droga prowadzi do Jasionówki przez Dobrzyniówkę, wąska asflatówka, ale bez śniegu i nie oblodzona. Dopiero w sosnowym zagajniku pojawia się ubity śnieg, który do końca nie roztajał. Nie ma jednak meijsca do nawrócenia, trzeba jechać dalej, lasek zaraz się kończy, na wzniesieniu przede mną widnieją zabudowania Dobrzyniówki, malutkiej, urokliwej wioski. Zanim do niej dojadę moją uwagę przykuje żeliwny krzyż wieńczący kamienny postument. Kapliczka stoi w odległości około 10 metrów od szosy, w szczerym polu, nie na rozstaju dróg, nie na skrzyżowaniu, lecz w polu. Bez wątpienia musi coś upamiętniać. Wysiadam z samochodu, podchodzę bliżej, oglądam ją z każdej strony, kamienny postument jest mokry, trudno się na nim dopatrzeć jakichkolwiek inskrypcji, żadnych zagłębień, żadnych żłobień - możliwe, że zostały zatarte przez deszcze, śniegi, słońce i wiatry. Dziś się niczego o kapliczce nie dowiem, ale postanawiam tu wrócić jeszcze wielokrotnie. W strugach ciepłego deszczu, zanim wsiądę do samcohodu wykonuję jeszcze kilka telefonów z zaległymi życzeniami. Aż się nie chce wracać do domu, mimo paskudnej przecież pogody. Ludzie z przejeżdżajacych samochodów przypatrują mi się ze zdziwieniem. Czas jednak na powrót. Ostatni rzut oka na piaskową drogą umykającą w stronę sosonowego zagajnika, prowadzącą nie wiadomo dalej dokąd. A w samochodzie przez przypadek trafiam w "Trójce" na koncert Kasi Pumy Piaseckiej wykonującej przepiękne kolędy i pastorałki. Słowem rewelacja! Nie śpiewałem wczoraj kolęd z rodziną, to dziś śpiewam je sam w samochodzie.

Jedyną jaką udało mi się znaleźć na youtube dzielę się poniżej:



"Boże Narodzenie - święto pokoju? Nic podobnego!"

Są takie słowa, takie zdania, takie teksty, takie wiersze, książki, opowiadania, artykuły, za sprawą których mamy wrażenie, że gdzieś tam w naszej głowie otwierają się kolejne drzwi do zrozumienia świata i człowieka. I choć gorzko one brzmią, to czytając je mamy poczucie szcęścia, że nie jesteśmy sami, nie jesteśmy jedynymi, którzy nawet przez najczarniejszy smutek i gorycz uzyskują klucz do uporządkowania gdzieś tam w swoim wnętrzu postrzeganego świata, nadania mu znaczenia i wyrwania się z bezsensu.

Poniżej zamieszczam jeden z takich tekstów, na który się natknąłem właśnie dziś w słowackim tygodniku "Tyżdeń"(www.tyzden.sk):

"Boże Narodzenie - Święto pokoju? Nic podobnego!" Juraj Kušnierik
"Aby nie doszło do nieporozumienia: rodzina jest rzeczą cudowną i ważną, a pokoju nigdy dość. Jak się te dwie rzeczy ze sobą połączą, chociaż na kilka dni w pokojowym rodzinnym współżyciu, to jest to piękne i pełne sensu. A jeśli jeszcze to nastąpi w Boże Narodzenie, to jest wspaniale.

Ale Boże Narodzenie nie jest Swiętem ani rodziny ani pokoju.

Boże Narodzenie jest świętem człowieka, który nie jest pewny czy to, co robi ma sens, któremu wszystko rozpada się w rękach, a on nie wie, co z tym począć. I na przekór wszystkiemu wierzy, że wydarzy się cud i ktoś się do niego uśmiechnie i powie mu: "Dobrze to robisz".

Boże Narodzenie jest świętem ludzi, któzy czekają w strachu i bólu w salach szpitalnych, ludzi, którzy chiceliby być szczęśliwi i spokojni, ale sami zdają sobie sprawę z tego, że świat, w którym się czuli jak w domu, oddala się od nich. A pragną tego, by ból nie był jedyną drogą i aby śmierć nie miała ostatniego słowa.

Boże Narodzenie jest świętem ludzi nie mających domu, poniewierających się po ulicach Bratysławy, którzy by chcieli już raz na zawsze obudzić się w cieple Domu.

Boże Narodzenie jest świętem niespokojnych głupców, którzy stale czegoś szukają, a przy tym wszystko szybko tracą. I dopiero wtedy, gdy są sami i nikt im się nie przygląda, w ciszy przyznają się przed sobą samymi, że chcieliby już raz na zawsze przestać szukać, a zacząć znajdywać.

Boże Narodzenie jest świętem uciekinierów, świętem tych, którzy chcieliby być pełni pokoju i szczęścia, ale narodzili się w niewłaściwym czasie i niewłaściwym miejscu. I już niemal wcale nie wierzą w to, że coś takiego jak "właściwe miejsce" w ogóle istnieje.

Boże Narodzenie jest świętem tych, którzy boleją nad śmiercią najbliższych i szalenie pragną, aby śmierć z kosą nie miała ostatniego słowa.

Boże Narodzenie jest świętem Maryi, której nikt nie chciał uwierzyć, że ojcem jej dziecięcia jest Bóg, i jest świętem Józefa, któy nie ptorafi jej zapewnić godnego miejsca na poród.

Boże Narodzenie jest świętem trzech mędrców, którzy porzucili wszystko i sami nie wiedząc dobrze w jakim celu, udali się za gwiazdą.

Boże Narodzenie jest świętem niewiniątek, które giną w Betlejem i jego okolicach, których matki popadają w depresję, a ojcowie grożą niebu.

Boże Narodzenie jest świętem ciemności, pośród której nieoczekiwanie zaczyna jaśnieć światło.

Boże Narodzenie jest świętem lęku, któy śni o pokoju.

Boże Narodzenie jest świętem świata, dla którego rodzi się bezbronne dziecię, aby go trzydzieści lat później swoją śmiercią ocalić.

Błogosławionych świąt!"

poniedziałek, 21 grudnia 2009

Znaki

Zawsze te same okulary o grubych szkłach w rogowej oprawie, rozczłapane buty, za długie wytarte spodnie, rozciągnięty sweter, albo wyszmelcowana kurtka. Czasem widuję go na ledwie trzymającym się kupy rowerze, takim, że aż dziw bierze, że jeszcze jedzie - nawet zimą przez śnieżne zaspy; czasem w rozciągniętej dzianinowej czapce - zdarza się, że nawet latem. Nie ma tygodnia by nasze drogi nie przecięły się gdzieś w centrum miasta. Kiedy tak maszeruje z nieobecnym spojrzeniem, zawsze szura nogami. Tak jakby cały sens jego życia sprowadzał się do błądzenia bez celu i tego właśnie szurania nogami. Dłuższe siwe włosy, a na twarzy odmalowane - jakby już na dobre - pogodzenie, spokój i jakiś rys gorzkiej mądrości. Każdym takim "spotkaniem" sprowadza mnie na ziemię, gdy zanadto się rozdymam i gdy często się zapominam.

A dziś jeszcze Wigilia z ludźmi, którzy Świąt we właściwym czasie mieć nie będą, do których nikt nie zapuka, których telefon nie zadzwoni, którzy nie odbiorą kartki ani tradycjnej ani elektronicznej, i poczucie prawdziwego szczęścia ze zwykłego bycia razem.

sobota, 12 grudnia 2009

Plac Łukiski

Podświadomie kieruję się w stronę Grodna, do Grodna mam spod domu, z centrum miasta nie więcej niż 80 km. Gdyby tylko nie ta wstrętna granica! Z Grodna do Druskiennik jest ledwie 38 km, a z Druskiennik do Wilna już tylko 119 km. A więc od domu w centrum Białegostoku do centrum Wilna miałbym góra 240 km, 3 - 3,5 godziny jazdy samochodem. Nic dziwnego, że Białostocczyzna wchodziła w skład diecezji wileńskiej, a spora jej część w skład Wielkiego Księstwa Litewskiego. Teraz jednak za sprawą wciąż nieprzyjaznej granicy najpierw polsko - białoruskiej, a później białorusko - litewskiej, taka podróz trwałaby znacznie dłużej. Stąd też najpierw należy kierować się na północ, zamiast na północny wschód, trasą augustowską, wąską tak, że podmuch pędzących tirów jest wyraźnie odczuwalny, samochodem gwałtownie kołysze to w lewą, to w prawą stronę. Na wschód można odbić dopiero w Augustowie, tu następuje rozstanie z tirami, które jadą dalej do Budziska, a my możemy kierować się do Ogrodnik, w stronę Gib i Sejn. Tym razem jednak zanim pojawi się trasa augustowska, zatoczę lekkie koło i ruszę w stronę Grodna, do Świętej Wody, tu już się zaczyna litewski krajobraz, z każdej strony na horyzoncie puszcza, teren wyraźnie pofałdowany, delikatne wzniesienia porośnięte prastarą, nieodkrytą jeszcze i niespenetrowaną tak jak Białowieska Puszczą Knyszyńską. Wzgórze Krzyży w Świętej Wodzie wzorowane na litewskim Šiauliai (Szawle), z którego roztacza się zapierający dech w piersiach widok na czerniejące plamy sosnowo - świerkowej głuszy; na zachodzie górują kilkusetmetrowe maszty anten nadawczych w Krynicach, a północ jest już zarezerwowana tylko to na granatowiejącą, to czerniejącą knieję. U stóp wzgórza krzyży rozłożyła się murowana kaplica, obecnie katolicka, ale w czasie, gdy niewidomy włościanin miał doznać cudu - tereny te zamieszkiwali białoruskojęzyczni unici, potomkowie Rusinów i Litwinów. Gdzieś w pierwszej połowie XVIII wieku niewidomu pastuszkowi - w miejscu kaplicy - miała się objawić Matka Boska nakazując mu obmyć twarz w pobliskim źródełku, po czym nieszczęśnik miał odzyskać wzrok. Z początku miejsce kultu unitów, po kasacji unii w 1839 r. kaplicę przejmują wyznawcy prawosławia, po odzyskaniu niepodległości - z tej racji, że unitów już tu nie ma, jako że stali się bądź to katolikami, bądź prawosławnymi - kaplica przechodzi na własność parafii w Wasilkowie.

Wzgórze krzyży w swej atmosferze jest na wskroś litewskie. Drewniane kapliczki do złudzenia przypominają te z okolic Druskiennik, Alytusa, Wilna, Kiernave, różnią je od tych litewskich jedynie napisy w języku polskim, imiona, nazwiska, nazwy instytucji, miejscowości, z których przybli pątnicy, choć co do naziwsk to nie jest to sprawa taka oczywista - niektóre mają typowo litewskie bądź białoruskie brzmienie. Ustawiane w większości w latach 90- tych, i po roku 2000. Sama idea utworzenia takiego wzgórza zrodziła się po wizycie Jana Pawła II na Górze Krzyży w Šiauliai w 1993 r.

Mam więc kilka chwil, by przed dalszą podróżą zaczerpnąć z tego miejsca energii.

Niebo jest dziś sine, nieprzyjazne, jedynie z rana nieśmiało i nieudanie próbwało się przedrzeć słońce, jeszcze później gdzieniegdzie szarość nieba rozrywały skrawki błękitu, jakby złudnie obiecując, że za chwilę słońce pojawi się w pełni, ale nic z tego, płonne nadzieje.

Wilno jak zwykle wita mnie delikatnym, łagodnym jazzem sączącym się z głośników samochodu, to Jazz Fm Radijas (www.jazzfm.lt). Szeroka dwupasmówka, wzgórza porośnięte na przemian to iglastym, to liściastym lasem, sznur samochodów, po kilkunastu minutach jazdy z lewej strony wychyną szklane biurowce nieopdal Neris (Wilii). Tę wizytę w Wilnie postanowiłem rozpocząć od odwiedzenia w pierwszej kolejności Placu Łukiskiego. Jeszcze tylko przejazd tunelem pod dzielnicą nowoczesnych apartamentowców i biurowców; po raz pierwszy zjazd do tunelu wywarł na mnie - prowincjuszu niesamowite wrażenie - ni stąd ni zowąd zaczęliśmy się zagłębiać bezpośrednio pod długim kilkupiętrowym blokiem mieszkalnym o niezliczonej ilości okien do oświetlonego lampami tunelu.

Plac Łukiski odkryłem wiosną tego roku, był to początek maja, słoneczny dzień, ledwie rozwinęte zielone listki na niewysokich drzewach rosnących równo w rzędach na obrzeżach placu. Od strony zachodniej obramowanego kamienicami Kolonii Montwiłłowskiej, od północy monumentalnym barokowym kościołem św. Jakuba i Filipa i klasztorem dominikanów, od strony południowej Prospektem Giedymina z budzącym grozę budynkiem, w którym w czasach ZSRR rozlokowało się KGB. Sam plac przypomina mi swoją atmosferą skwery budapesztańskie. Cisza, spokój w samym centrum tętniącej życiem stolicy, posadzone jak od linijki lipy, klomby z kwiatami, wysypane kamykami alejki. To właśnie wtedy trafiliśmy na krzyż i tablicę upamiętniające miejsce egzekucji przywódców powstania styczniowego na Litwie - Zygmunta Sierakowskiego i Konstantego Kalinowskiego.

Plac Łukiski prawdopodobnie nigdy nie zaspyia, nigdy też nie ma tu tłumów, tak jest i tym razem, prawdziwa oaza w centrum miasta. Nawet latem, kiedy przyszliśmy tu o 2 w nocy na ławkach siedzieli młodzi, gustownie ubrani dwudziestokilkuletni ludzie, prowadząc ożywione rozmowy przerywane co raz wybuchami radosnego śmiechu; natomiast od strony wschodniej rozłożyli swoje niewielkie kartonowo - foliowe miasteczko czterej bezdomni mężczyźni. W dzień ich nigdy nie widać, muszą najwyraźniej nad ranem szybko demontować swoje sklecane naprędce noclegownie, a teraz jest zkolei za zimno na spanie pod gołym niebem.

Na ten raz Plac Łukiski to wspaniałe miejsce do rozpoczęcia wileńskich medytacji.

niedziela, 6 grudnia 2009

Stasys Eidrigevicius, Ludwik Zamenhof, czyli słów kilka o prowincjonalnym muzealnictwie

Trzeba przynzać, że w białostockich muzeach nierzadko zdarzają się naprawdę interesujące wystawy. Jeszcze do końca października w Muzeum Podlaskim mieszczącym się w Ratuszu można było obejrzeć wystawę poświęconą wykopaliskom archeologicznym na terenie Elbląga - "Elbląg. Bogactwo Hanzy". Bardzo żałuję, że brak czasu nie pozwolił mi na dotarcie na nią. A keidy już czas się wreszcie znalazł, to zmieniła się wystawa, ale też pojawiły się inne przeszkody uniemożliwiającę kontemplację dóbr kultury. Nie warto porównywać muzeów z Polski B z wzorcami muzeów takimi jak Muzeum Powstania Warszawskiego w Warszawie, czy Terror Haza w Budapeszcie, bo to i nie ta skala, nie te środki, a i tematyka zupełnie inna, choć w swojej formie jakiś kierunek wyznaczać także tym prowincjonalnym powinny. No wyjątkiem może być multimedialne Muzeum Przyrodnicze w Białowieży, czy Muzeum Ikon w Supraslu, nowoczesne, naprawdę interesujące.

Tak więc kiedy wreszcie znalazł się czas, wybrałem się na dwie wystawy - jedna w Centrum im. Ludwika Zamenhofa, druga w Muzeum w Ratuszu prezentująca twórczość litewskiego malarza - Stasysa Eidrigeviciusa. Centrum im. Ludwika Zamenhofa otwarto w lipcu tego roku. Mieści się ono w starej kamienicy, a zanczną część ekspozycji stanowią archiwalne zdjęcia Białegostoku z drugiej połowy XIX i początku XX wieku, przywołujące klimat miasta wielonarodowściowego, wielokulturowego - w drugiej połowie XIX wieku, około roku bodaj 1867 mieszkańcy narodwości żydowskiej stanowili od 60 do 70 % populacji miasta. W tym czasie osiedlali się tu także licznie Niemcy - jako fabrykanci, wysoko wykwalifikowani pracownicy fabryk głównie włókienniczych, Rosjanie - korpus wojskowy, urzędnicy administracji carskiej. Zdjęciom towarzyszą opisy poswięcone maistu z czasów młodości Ludwika i samemu twórcy esperanto, który urodził się w Białymstoku w 1859 r.; z głośników dobiega głos lektora przekazujący te same treści, które zawarto w owych opisach. Dla osób spoza Białegostoku lub tych, które wcześniej nie itneresowały się ani historią miasta, ani Zamenhofem, wystawa może być rzeczywiście interesujaca. Rozczarowywać jedynie może jej skromny rozmiar - to zaledwie 4 pomieszczenia, pomysłowo jednak zaaranżowane - sprzęty domowe z epoki, budująca nastrój gra świateł, to dyskretnie zapalających się, to - może zanadto szybko - gasnących (jeszcze przed ukończeniem czytania). Oprócz tego na dole - pomieszczenia do prowadzenia warsztatów plastycznych, fotograficznych, organziowania konferencji, spotkań, dyskusji. Na piętrze sala przeznaczona na wystawy tymczasowe, my akurat trafiliśmy na wystawę fotografii starych cmentarzy żydowskich oraz świątyń prawosławnych, katolickich i dawnych synagog województwa podlaskiego. Zasmucal natomiast brak zwiedzających - sobota godziny 15.00 - 16.00, a w Centrum pustka kompletna. Wskazywaloby to chyba jednak na to, że Muzeum liczyć może przede wszystkim na przybyszów z pozostałych części Polski i zagranicy. Z drugiej strony to jednak wstyd, by w 300 - tysięcznym mieście w sobotę muzeum świeciło pustkami, a do tego dochodzi przecież jeszcze cały region z niemałymi przecież miastami, takimi jak Łomża czy Suwałki. Do Centrum można przecież wpaść przyjeżdżając nawet na zakupy do galerii handlowych - na parkingach wszak widnieje przekrój rejestracii samochodowych z całego regionu.

W ubiegłą natomiast sobotę udało mi się wreszcie dotrzeć na wystawę do Muzeum w Ratuszu, bogactwo Hanzy niestety mi umknęło, ale ucieszyłem się z prezentacji twórczości litewskeigo malarza - Stasysa Eidrigeviciusa, której wcześniej kompletnie nie znałem. I tu niestety rozczarowanie. Muzeum jest otwarte co prawda do godziny 17.00, a my przybywszy 10 minut przed godziną 16 upewnialiśmy się czy zostaniemy wpuszczeni i czy na pewno zdążymy obejrzeć całą wystawę; pani bileterka zapewniała nas, że jak najbardziej. A że nie potrafimy zwiedzać w biegu i powierzchownie, to chodziliśmy z kartką zawierającą opis poszczególnych dzieł malarza koncentrując się na każdej pracy. Do drugiej sali kilkanaście minut po godzinie 16.00 ni stąd ni zowąd wszedł jeden z kustoszy, młody chłopak - i tu nastąpiła scenka jako żywo przypominająca sceny z filmów Barei - spiorunował nas spojrzeniem, westchnął głośno znacząco i poszedł do pierwszego pomieszczenia, by zgasić światło. Jeszcze zanim przeszliśmy krótkim korytarzem do kolejnej, dopadła nas młoda kustoszka, która grzecznie zasugerowała nam byśmy się nieco pośpieszyli, bo mamy przed sobą jeszcze kilka sal na parterze i kilka w podziemiach, słowem oglądania sporo, a czasu coraz mniej. Zanim zdążymy dotrzeć do kolejnej sali w przelocie złapie nas jeszcze jedna kustoszka - nieco starsza, widać, że zaprawiona w bojach ze zwiedzajacymi, by również zasugerować nam narzucenie sobie szybszego tempa zwiedzania, bo czas płynie nieubłaganie. Nie ma rady, przyśpieszamy. Jest godzina 16.30 docieramy do czwartego pomieszczenia, jeszcze przed kilkoma minutami był tu włączony projektor, laptop, a na ekranie wyświetlany jakiś krótki film, którego odgłosy dobiegaly do nas nieco wczesniej, ale nam już niestety nie było dane go objerzeć, bo projektor zdążył już nawet wystygnąć. Znowu przyśpieszamy kroku, sporą część prac pomijamy całkowicie, schodzimy na dół, 16.35, obie kustoszki schodzą za nami wesoło gaworząc, jedna - ta nieco starsza uradowana, że wreszcie może pójść do domu, zakłada ciepły plaszcz. Smiechy, żartobliwe rozmowy dobiegają z pomeiszczenia obok, a my po sali, w której obejrzeliśmy szybciutko plakaty Stasysa Eidrigeviciusa przechodzimy do pomieszczenia, w którym stoi telewizor, oczywiscie zapobiegliwie już wcześniej wyłączony.

Z Muzeum wychodzimy jeszcze przed 17.00.

Rozumiem bardzo dobrze to, że w sobotę nie każdemu chce się pracować, że chce się z pracy wyjść punktualnie, ale swoją drogą dlaczego wprowadzono nas w błąd przy kasie. Dlaczego wpuszcza się zwiedzających, pobiera się od nich opłatę za bilet, a następnie uniemozliwia pełne objerzenie wystawy. Rozumiem, że Muzeum jest otwarte do godziny 17.00 dla zwiedzających, a nie dla pracowników muzeum. Nic by się przecież nie stało, gdyby ów nieszczęsny projektor i telewizor zostały wyłączone równo o 17.00, albo już nawet pchlim targiem - niech tam i tak będzie - 10 minut przed 17. Muzeum w takiej postaci przypomina mi bardziej urząd, skostniałą instytucję, dającą ciepłe posadki, a nie instytucję służącą promowaniu kultury. Nikogo nie namawiam do pozostawania po godzinach w pracy, ale czasem wyjście 15 minut pózniej jest nieuniknione. Poza tym przecież skoro zatrudnionych jest kilku kustoszy - część może przychodzić do pracy wcześniej, a część pózniej, tak by wystawę zamknąć o godzinie 17.00 i z pracy wyjść odpowiednio później.

Błyski - część 37

Kontakt z braćmi, pozostałymi za granicą, która jak się wydawało, okrzepła już na dobre, był mocno ograniczony, przez pewien czas nie istnia...