Wyjazd z Białegostoku tuż za "Wikingiem" może z powodzeniem stanowić wizytówkę regionu, oddany ledwie kilka dni temu do użytku. Solidna dwupasmówka, niemal jak droga ekspresowa, rozjazdy, mosty, i tak aż lub tylko do Katrynki. Dalej już ta sama asfaltówka co przed laty, o wyżłobionych koleinach, którą dziś wyjątkowo fatalnie się jedzie - w zagłębieniach hektolitry wody, którą wzbijają jadące z naprzeciwka tiry, jedynym wyjściem pozostaje włączenie największej prędkości wycieraczek. W Puszczy zalega jeszcze śnieg, szary, brudny, sukcesywnie topinoy przez ciepły deszcz. Próbuję odbić w drogę do Kopiska, ale ta wygląda jak szklanka - śniegu na niej co prawda nie ma, ale lód się jeszcze nie rozpłynął. Postanawiam jechać dalej na północ. Tu puszcza wita mnie mgłą gęstą i białą jak mleko, nie widać nie tylko jadących z naprzeciwka samochodów, ale także wierzchołków drzew. Za Przewalanką puszcza się kończy. Korci mnie, by pojechać do Korycina, ale to jednak prawie 40 km od Białegostoku, a chcę jeszcze wrócić za widna. Dojeżdzam do drogi na Brody, ta jest jednak również oblodzona. Chciałem dojechać do wsi znanej mi w zasadzie tylko i wyłącznie z pewnej rozmowy telefonicznej z mamą niepełnosprawnego chłopca, utrzymującego kontakt ze światem głównie za pośrednictwem Internetu. Rzadko zdarza się spotykać ludzi tak dobrych, troskliwych i pogodzonych z losem, jak ta kobieta. Dobroć, opiekuńczość, ciepło płynęły z każdego wypowiedzianego przez nią słowa, jak balsam dla duszy. Nie ma jednak rady, ze względu na gładki lód jestem zmuszony zawrócić. Cofam się nieco w stronę Białegostoku, w prawo droga prowadzi do Jasionówki przez Dobrzyniówkę, wąska asflatówka, ale bez śniegu i nie oblodzona. Dopiero w sosnowym zagajniku pojawia się ubity śnieg, który do końca nie roztajał. Nie ma jednak meijsca do nawrócenia, trzeba jechać dalej, lasek zaraz się kończy, na wzniesieniu przede mną widnieją zabudowania Dobrzyniówki, malutkiej, urokliwej wioski. Zanim do niej dojadę moją uwagę przykuje żeliwny krzyż wieńczący kamienny postument. Kapliczka stoi w odległości około 10 metrów od szosy, w szczerym polu, nie na rozstaju dróg, nie na skrzyżowaniu, lecz w polu. Bez wątpienia musi coś upamiętniać. Wysiadam z samochodu, podchodzę bliżej, oglądam ją z każdej strony, kamienny postument jest mokry, trudno się na nim dopatrzeć jakichkolwiek inskrypcji, żadnych zagłębień, żadnych żłobień - możliwe, że zostały zatarte przez deszcze, śniegi, słońce i wiatry. Dziś się niczego o kapliczce nie dowiem, ale postanawiam tu wrócić jeszcze wielokrotnie. W strugach ciepłego deszczu, zanim wsiądę do samcohodu wykonuję jeszcze kilka telefonów z zaległymi życzeniami. Aż się nie chce wracać do domu, mimo paskudnej przecież pogody. Ludzie z przejeżdżajacych samochodów przypatrują mi się ze zdziwieniem. Czas jednak na powrót. Ostatni rzut oka na piaskową drogą umykającą w stronę sosonowego zagajnika, prowadzącą nie wiadomo dalej dokąd. A w samochodzie przez przypadek trafiam w "Trójce" na koncert Kasi Pumy Piaseckiej wykonującej przepiękne kolędy i pastorałki. Słowem rewelacja! Nie śpiewałem wczoraj kolęd z rodziną, to dziś śpiewam je sam w samochodzie.
Jedyną jaką udało mi się znaleźć na youtube dzielę się poniżej: