piątek, 22 maja 2009

Pokolenie M

Troszkę mnie bawią wszelkie etykietowania kolejnych młodych generacji wkraczających w świat dojrzałości. Już się nawet pogubiłem i nie jestem pewien czy oprócz pokolenia X, socjolodzy – czy też jak ktoś woli – specjaliści od marketingu stworzyli pokolenia Y, Z, czy to już tylko moje wymysły? Ale choć te szufladkowania są zabawne, czy też mają na celu zwiększenie sprzedaży określonych produktów, sam chętnie zaklasyfikowałbym siebie do Pokolenia Myslovitz. Chyba jeszcze nikt nie stworzył takiej grupy, a jeśli nawet jej istnienie zostało gdzieś zainaugurowane, to i tak nie czuję się wmanipulowany w wielką sprzedaż, bo poza koszulką z logiem zespołu i wszystkimi płytami nigdy nie byłem zainteresowany nabywaniem jakichkolwiek innych gadżetów; no jeszcze musiałbym dodać 3 czy 4 bilety na koncerty.

Wczorajszy występ zespołu w czasie białostockich juwenaliów uświadomił mi jednak, że nie potrafię już tej muzyki odbierać tak żywo, jak to było przed czterema bodaj laty w czasie koncertu akustycznego w filharmonii. Może to za sprawą miejsca – koncert pod gołym niebem z tłoczącym się pod sceną dziesięciotysięcznym tłumem nie daje takich możliwości odbioru jak granie dla kilkuset osób w zamkniętym pomieszczeniu. I choć wczorajszy koncert nie pozwolił zasnąć – jak się dziś dowiedziałem – niemal całemu Białemustokowi (muzyka była słyszalna w najodleglejszych zakątkach miasta), to jednak nie miał w sobie tej siły i energii, jakie zapamiętałem z koncertu w filharmonii. Ten ostatni, któregoś razu zdarzyło mi się określić w pewnej rozmowie – w sposób nieco egzaltowany – przeżyciem prawie mistycznym. Rzeczywiście jednak odczułem go wówczas całym sobą, każdym swoim nerwem, głos wiązł mi w krtani, a opuszczając salę miałem wrażenie, że wychodzę odmieniony i jestem kimś nieco lepszym. Może tak właśnie wygląda katharsis?

Myslovitz, było dla mnie i wciąż jest czymś więcej niż zwykłym zespołem, grającym interesującego rocka. Zawsze obok muzyki, a zaczynali przecież mało ambitnie od powielania – tak na dobra sprawę – brytyjskiego rocka, uwodziła mnie skromność, pokora, łagodność i wyjątkowa mądrość muzyków, których postrzegałem, jako zwykłych ludzi, którzy gdzieś już mi kiedyś mignęli w tłumie na ulicach śląskich miast. Do tej pory jestem pod wrażeniem ich przepoczwarzania się w grupę poszukującą własnego, niepowtarzalnego brzmienia.

Artur Rojek był zawsze prawdziwy w wyśpiewywanych przez siebie prostych i mądrych tekstach. W tej ich prostocie dostrzegałem swego czasu niemal głębię powieści Dostojewskiego, którym się jeszcze do niedawna zachwycałem.

Nic złego nie dostrzegałem też i nadal nie dostrzegam w komercyjnym sukcesie płyty “Miłość w czasach popkultury”, a utwór z niej pochodzący – “Długość dźwięku samotności” mógłby właściwie stać się hymnem tego mojego wyimaginowanego pokolenia Myslovitz. Nie jestem jednak pewien czy ci wszyscy, którzy na każdym koncercie zamiast Rojka odśpiewują cały tekst z frazą “i nawet kiedy będę sam, nie zmienię się, to nie mój świat”, do końca zdają sobie sprawę ze znaczenia tych prostych przecież słów? O jakich wyborach jest w nim mowa i z jakimi wiążą się konsekwencjami?

Z tym pokoleniem Myslovitz jest chyba jednak tak, jak z pokoleniem JP II, funkcjonuje ono raczej w umysłach tych, którzy chcieliby, by ono istniało, niż w świecie rzeczywistym. Bardziej wierzę w jednostki, które nauczanie Jana Pawła II ukształtowało niż w realnie istniejącą liczną grupę zdolną wpływać na bieg życia i świata, ale z drugiej strony “lawina bieg od tego zmienia, po jakich toczy się kamieniach”. Miejmy zatem nadzieję, że ludzi potrafią także zmieniać proste i piękne utwory sympatycznych chłopaków ze Śląska.

Brak komentarzy:

Północne obrzeża Puszczy Kampinoskiej - Powiśle Kampinoskie - z nadzieją na powrót

Ostatnia wspólna z Mamą majówka w 2023 r. Wówczas nie dopuszczałem takiej myśli, że może być ostatnią. Łagodne majowe słońce, delikatne powi...