Dzień, mimo że październikowy, był słoneczny i ciepły. Przyjaciółki z klasy wybrały się po lekcjach do kina "Pokój". Po zakończonym seansie, jako że było jeszcze widno i ładnie, ulica Lipowa pełna ludzi, dziewczyny żyjąc obejrzanym filmem i nie mogąc w pełni pworócić do rzeczywistości niekinowej, nie miały ochoty wracać do domu. Brat Florci wyruszył gdzieś z kolegami, mama poszła do pracy na drugą zmianę, a poza tym wkrótce nadejdzie dżdżysta jesień i nie będzie tylu okazji na spacery ulicami miasta, więc trzeba było wykorzystać pogodę i nastrój do niekończących rozmów w tym jesiennym złotym anturażu. W pewnym momencie od strony kościoła świętego Rocha dało się słyszeć jakiś szum, podniesione ludzkie głosy, i ni stąd ni zowąd pojawił się tłum, który z każdą chwilą gęstniał. Ludzi przybywało, wlewali się z uliczek uchodzących do Lipowej, która stała się jak szeroko rozlana rzeka ze swoimi niewielkimi dopływami. Co poniektórzy z tłumu zaczęli wznosić okrzyki na cześć Węgrów i Władysława Gomułki. Gdy ta spora grupa ludzi zrównała się z cerkwią św. Mikołaja, i skręciła pod górę, w stronę domu partii, dziewczęta postanowiły się do niej podłączyć, były na tyle ciekawe co się będzie działo, że zapomniały o obejrzanym filmie, i skierowały się za tymi spontanicznymi manifestantami. Powoli zaczął zapadać zmierzch. Pod koniec października ta granica między dniem a nocą staje się wyraźnie ostra i ciemność staje się w mgnieniu oka. Gdzieś wśród zgromadzonych pojawiły się nawet płonące pochodnie. Tłum, zebrawszy się pod domem partii, coraz głośniej skandował hasła, w których najczęściej pojawiały się słowa "Węgrzy", "Gomułka". Nieoopdal siedziby PZPR stały wozy wojskowe wypełnione żołnierzami, po chwili szczelnym kordonem został otoczony ten monumentalny gmach. Manifestanci wypatrzyli gdzieś dowódcę żołnierzy, nastąpiło jakieś zbratanie się ludu z wojskiem. Część demonstrantów uniosła na rękach uśmiechniętego oficera i jęła go podrzucać do góry, a uczestnicy zgromadzenia zaczęli wznosić okrzyki "Wojsko z nami! Wojsko z nami!".
Atmosfera stała się niemal euforyczna, uwolniły się pozytywne emocje, nawet dwie przypadkowe szesnastoletnie dziewczyny poczuły jak przez ich ciała przechodziły dreszcze, czuły, że dzieje się coś ważnego, w czym mają okazję uczestniczyć, i że jest to coś dobrego, zupełnie niecodziennego. W pewnym momencie Florcia poczuła na sobie przeszywające, świdrujęcie spojrzenie pary utkwionych w niej oczu, błyskających gdzieś w oddali. Stojąc na górce, na placu pod domem partii dostrzegła Oswaldka z kolegami. Patrzył na nią groźnie, odległość była jednak na tyle duża, że nie mogli się usłyszeć, przyłożył zatem palec do ust, dając siostrze do zrozumienia, by nic nie mówiła mamie, że się tu spotkali, a następnie gestem dłoni nakazał jej uciekać do domu. Oczywiście bezskutecznie. Dziewczyny nie zamierzały stąd odchodzić, nie w tym momencie. Wokół panowała atmosfera jakiegoś wyraźnie odczuwalnego zbratania, międzyludzkiej solidarności i budzącej się nadziei.
O tej spontanicznej manifestacji następnego dnia wiedziało już całe miasto. W wielu ludzi wstąpiła jakaś wiara w to, że wkrótce odmieni się ich los. Z mamą można było swobodnie rozmawiać o wydarzeniach, które miały miejsce w kraju, a nawet na Węgrzech, ale rodzeństwo ani słowem nie wspomniało o tym, że mniej lub bardziej przypadkowo uczestniczyło w tej głośnej demonstracji pod domem partii. Dość miała Gienia swoich zmartwień.
czwartek, 17 października 2024
piątek, 11 października 2024
Błyski - część 35
Niespokojny duch, żywy, pełen energii, dość szybko uznał, że Białystok, leżący gdzieś na końcu świata, jest miejscem dla niego za ciasnym, zbyt spokojnym. Wstąpił do Służby Polsce. Nie mogło się to spodobać Genowefie, nie miała zaufania do nowych władz i tworzonych przez nie organizacji. Na zdjęciu z początku lat 50-tych stoi już pełnoletni chłopak, w drelichowej bluzie i drelichowych spodniach, butach za kostkę, przekrzywionej furażerce, poważnie wpatrując się w obiektyw. Wykonane w czasie, gdy w szeregach brygady Służby Poslce pracował przy wznoszeniu Nowej Huty. I w tym samym albumie zatknięta cegiełka kupiona przez Genowefę na wsparcie budowy kościoła w Nowej Hucie. W tej Nowej Hucie, która miała być pierwszym w Polsce miastem bez Boga.
Czas płynął nieubłaganie. Mimo postanowienia wydanego przez sąd rejonowy w Białymstoku o uznaniu Floriana za zmarłego,który - wedle sędziego - miał zginąć w czasie forsowania "Nissy", w dzieciach wciąż jeszcze się tliła nieracjonalna nadzieja. Gdy czasem wspominały o niej mamie, ona tylko wzdychała, odwracała się do okna, i nic nie odpowiadała.
Chłopak był kręcony, Florian zauważył to już wówczas, gdy mieszkali w Warszawie. Później, gdy wrócili na północno-wschodni skraj Wileńszczyzny, nic się pod tym wzglęem nie zmieniło. Ta żywość z wiekiem uwydatniła się jeszcze mocniej, gejzer energii nie był w stanie usiedzieć w jednym miejscu, a matce bez wsparcia męża, nie było łatwo okiełznać tej jego niebywałej żywiołowości. Zapragnął wyruszyć w świat, a matka się nie sprzeciwiała. Dziewczynka, choć też energiczna, łączyła w sobie żywość i spokój, tylko wciąż nie chciała jeść, aż w końcu popadła w anemię. Lekarka przepisała jakiś paskudny tran z darów ze Szwecji. I jeszcze się trafiły te okropne szczepienia przeciw gruźlicy wykonywane przez pielęgniarki ze Szwedzkiego Czerwonego Krzyża w budynku dzisiejszej szkoły podstawowej numer 46 przy ulicy Słonimskiej. Życie jednak nie było takie złe. Można było z mamą chodzić o każdej porze roku po pachnący, chrupiący chleb do piekarni braciszków przy ulicy Słonimskiej. Zapach pieczonego codziennie pieczywa roznosił się po całej okolicy, snuł się po ogrodach, zaglądał do otwartych sieni drewnianych domów i piętrowych kamienic porozrzucanych po wąskich bojarskich uliczkach. Braciszkami nazywano zakonników ze Zgromadzenia Braci Sług Maryi Niepokalanej. W kilkukondygnacyjnym budynku mieściła się też kaplica, w której można było uczestniczyć we mszach w niedzielę. Z ulicy Fabrycznej szło się przez Bojary, od ulicy Sobieskiego droga łagodnie pięła się pod niewysokie wzniesienie tej tajemniczej dzielnicy zabudowanej drewnianymi domkami, przeplatanej murowanymi czynszowymi kamienicami z XIX i początku XX wieku, w towarzystwie nieodłącznych rozległych ogrodów; dalej Próżną, Orlą, by wyjść naprzeciw braciszków. Najwspanialszy ogród rozlkował się przy ulicy Orlej, z dorodnymi wysokimi drzewami, wiekowymi lipami, ukrytym gdzieś w bujnej zieleni wejściem do schronu. Zimą fantastycznie było zjeżdżać z tej górki na sankach, poczynając od Orlej, poprzez Próżną, a kończąc przy Sobieskiego, to była naprawdę imponująca swoją długością trasa zjazdowa.
Wielką frajdę dziewczynce sprawiało wychodzenie na spotkanie mamy, gdy wracała za widna z pracy w fabryce. Wychodząc na ulicę Sienkiewicza tuż przy Wiśniowej można było z łatwością dostrzec tak dobrze znaną sylwetkę już z daleka, gdzieś przy skrzyżowaniu z Jagienki, i biec co sił w nogach na jej powitanie. Czasem wyjście mamy się opóźniało, a wtedy konieczna się stawała dłuższa wyprawa po mamę do fabryki, by osobiście przyprowadzić ją do domu, aby nic jej się po drodze nie stało. Wystarczyło przejść całą ulicą Fabryczną, pokonać mostek na rzece Białej, a później już tylko poczekać przy bramie starej kamienicy, wiodącej na fabryczne podwórze. Aż w końcu nadszedł czas, by wyrosnąć z dziecięcych zabaw, dojrzeć i spróbować choć trochę wydorośleć. Brat był gdzieś w dalekim świecie, a dziewczynka - na kolejny etap swojego życia - wybrała naukę w technikum ekonomicznym przy Warszawskiej, mieszczącym się w okazałej XIX-wiecznej kamienicy Trębickiego.
Czas płynął nieubłaganie. Mimo postanowienia wydanego przez sąd rejonowy w Białymstoku o uznaniu Floriana za zmarłego,który - wedle sędziego - miał zginąć w czasie forsowania "Nissy", w dzieciach wciąż jeszcze się tliła nieracjonalna nadzieja. Gdy czasem wspominały o niej mamie, ona tylko wzdychała, odwracała się do okna, i nic nie odpowiadała.
Chłopak był kręcony, Florian zauważył to już wówczas, gdy mieszkali w Warszawie. Później, gdy wrócili na północno-wschodni skraj Wileńszczyzny, nic się pod tym wzglęem nie zmieniło. Ta żywość z wiekiem uwydatniła się jeszcze mocniej, gejzer energii nie był w stanie usiedzieć w jednym miejscu, a matce bez wsparcia męża, nie było łatwo okiełznać tej jego niebywałej żywiołowości. Zapragnął wyruszyć w świat, a matka się nie sprzeciwiała. Dziewczynka, choć też energiczna, łączyła w sobie żywość i spokój, tylko wciąż nie chciała jeść, aż w końcu popadła w anemię. Lekarka przepisała jakiś paskudny tran z darów ze Szwecji. I jeszcze się trafiły te okropne szczepienia przeciw gruźlicy wykonywane przez pielęgniarki ze Szwedzkiego Czerwonego Krzyża w budynku dzisiejszej szkoły podstawowej numer 46 przy ulicy Słonimskiej. Życie jednak nie było takie złe. Można było z mamą chodzić o każdej porze roku po pachnący, chrupiący chleb do piekarni braciszków przy ulicy Słonimskiej. Zapach pieczonego codziennie pieczywa roznosił się po całej okolicy, snuł się po ogrodach, zaglądał do otwartych sieni drewnianych domów i piętrowych kamienic porozrzucanych po wąskich bojarskich uliczkach. Braciszkami nazywano zakonników ze Zgromadzenia Braci Sług Maryi Niepokalanej. W kilkukondygnacyjnym budynku mieściła się też kaplica, w której można było uczestniczyć we mszach w niedzielę. Z ulicy Fabrycznej szło się przez Bojary, od ulicy Sobieskiego droga łagodnie pięła się pod niewysokie wzniesienie tej tajemniczej dzielnicy zabudowanej drewnianymi domkami, przeplatanej murowanymi czynszowymi kamienicami z XIX i początku XX wieku, w towarzystwie nieodłącznych rozległych ogrodów; dalej Próżną, Orlą, by wyjść naprzeciw braciszków. Najwspanialszy ogród rozlkował się przy ulicy Orlej, z dorodnymi wysokimi drzewami, wiekowymi lipami, ukrytym gdzieś w bujnej zieleni wejściem do schronu. Zimą fantastycznie było zjeżdżać z tej górki na sankach, poczynając od Orlej, poprzez Próżną, a kończąc przy Sobieskiego, to była naprawdę imponująca swoją długością trasa zjazdowa.
Wielką frajdę dziewczynce sprawiało wychodzenie na spotkanie mamy, gdy wracała za widna z pracy w fabryce. Wychodząc na ulicę Sienkiewicza tuż przy Wiśniowej można było z łatwością dostrzec tak dobrze znaną sylwetkę już z daleka, gdzieś przy skrzyżowaniu z Jagienki, i biec co sił w nogach na jej powitanie. Czasem wyjście mamy się opóźniało, a wtedy konieczna się stawała dłuższa wyprawa po mamę do fabryki, by osobiście przyprowadzić ją do domu, aby nic jej się po drodze nie stało. Wystarczyło przejść całą ulicą Fabryczną, pokonać mostek na rzece Białej, a później już tylko poczekać przy bramie starej kamienicy, wiodącej na fabryczne podwórze. Aż w końcu nadszedł czas, by wyrosnąć z dziecięcych zabaw, dojrzeć i spróbować choć trochę wydorośleć. Brat był gdzieś w dalekim świecie, a dziewczynka - na kolejny etap swojego życia - wybrała naukę w technikum ekonomicznym przy Warszawskiej, mieszczącym się w okazałej XIX-wiecznej kamienicy Trębickiego.
wtorek, 1 października 2024
Błyski - część 34
Na ulicy Sienkiewicza, tuż przy placu Wyzwolenia, w drewnianym domu z oknami wychodzącymi na ruchliwą ulicę i ogrodem ciągnącym się w stronę ulicy Fabrycznej, mieszkało rodzeństwo - dwie dziewczęta i jeden chłopiec, w nastoletnim wieku wszyscy, najstarsza siostra, średni brat i młodsza siostra. Wspierali się wzajemnie, wszyscy wokół wiedzieli o ich żydowskim pochodzeniu, całą wojnę przetrwali w Białymstoku, po aryjskiej stronie. Nikomu natomiast nie było wiadomo, co się stało z ich rodzicami, czy znaleźli się w getcie i tam stracili życie, czy ukrywali się po stronie aryjskiej i ktoś ich wydał. Całą trójkę niemal zawsze widywano razem, opiekuńczych, troskliwych, zamyślonych i wyciszonych. Aż w końcu, na początku lat 50-tych, zniknęli. Chłopaka jeszcze później ktoś gdzieś w innych częściach miastach widział, ale po dziewczynach ślad zaginął. Najstarsza siostra, wysoka, postawna, z grubym rudym warkoczem i ciemnowłosa, krucha młodsza dziewczynka, nie chodziły już ulicą Sienkiewicza.
Na rogu ulicy Sienkiewicza i Złotej, w okazałym drewnianym domu, schowanym nieco w przepastnym ogrodzie dochodzącym do ulicy Łąkowej, mieszkał dorożkarz z rodziną. Przeżyli wojnę w ZSRR, zdążyli uciec przed Niemcami, a po wojnie wrócili do Białegostoku. I oni także, jak wielu innych Żydów, którym udało się przetrwać gehennę drugiej wojny, skorzystali z pierwszej nadarzającej się sposobności i na początku lat 50-tych wyjechali do Izraela, a w kązdym razie zniknęli z Białegostoku.
Droga Florci do szkoły numer 5, mieszczącej się w kamienicy z czerwonej cegły przy obecnej ulicy Pałacowej, wiodła przez pusty jeszcze wówczas plac, na którym jeszcze przed wojną stała cerkiew Zmartwychwstania Pańskiego, rozebrana w 1938 r. Otwarta przestrzeń na górce, była istnym wichrowym wzgórzem. Wracając pewnego zimowego dnia ze szkoły do domu, na samym środku placu, zerwał się wyjątkowo silny wiatr, nawiewający śnieg niemal z każdej strony, kręcił, wył, dusił, nie pozwalał zrobić kroku i wtłaczał ogromne płatki śniegu w oczy, w usta, nos. Dziecko musiało się mocno zapierać, by nie pozwolić się tym mocnym podmuchom wywrócić. Z trudem utrzymując się w pozycji stojącej, dziewczynka zaczynała tracić oddech. Wokół wirowały płatki śniegu, tym razem nie mające nic wspólnego z bajkową świąteczną, zimową atmosferą, lecz złośliwe i złowrogie. Wyglądało to tak, jakby wiatr do spółki ze śniegiem zmówiły się, by nie pozwolić dziecku wrócić do domu. Nie mogąc już złapać tchu Florcia poczuła jak ktoś chwycił ją za ramiona, odwrócił w swoją stronę, przytulił i całym swoim ciałej osłonił od wiatru.
Postać, która się niespodziewanie pojawiła w ten ciemny, zimowy wieczór, na tej otwartej rozległej przestrzeni, w końcu też przemówiła:
- Pamiętaj dziecko, że jak zaczniesz się dusić, to odwróć się w przeciwną stronę do kierunku wiatru.
- Ale ten wiatr wiał z każdej strony...
Młoda kobieta, która wychynęła nie wiadomo skąd, podprowadziła dziewczynkę za rękę do nieodległej ulicy Fabrycznej, której niska, ale dość zwarta zabudowa dawała już jakąś osłonę od tego niezwykle porywistego wiatru. A do domu był już stąd rzut kamieniem.
Podobna w swym duchu przygoda przytrafiła się dziewczynce na tej samej drodze, choć w nieco innym miejscu. Matematyka nie była mocną stroną Florci. Raz w ramach pracy domowej, trafiło jej się zadanie, którego za skarby świata nie była w stanie rozwiązać. Genowefa nie potrafiła pomóc córeczce, nie był też w stanie jej pomóc starszy brat. Musiała zatem pójść na lekcje z nieodrobioną pracą domową. Droga do szkoły niemiłosiernie się dłużyła, między ulicą Łąkową a Sobieskiego, na posesji, na której dziś stoi hospicjum, nad powierzchnią ziemi wystawała betonowa część schronu. Dziewczynka wdrapała się na tę konstrukcję i ze spuszczoną głową kroczyła po niej w tę i z powrotem. Biła się z myślami, czy powinna w ogóle tego dnia iść do szkoły. Ulicą Starobojarską przechodziła starsza kobieta, zobaczywszy samotne dziecko, ze smutną miną i spuszczoną głową, kręcącą się w kółko bez celu, zainteresowała się i podeszła do Florci.
- Dlaczego się tak smucisz? Nie powinnaś być już w szkole? Coś się stało?
- Nie odrobiłam lekcji z matematyki.
- To nic strasznego. A skąd wiesz, że dostaniesz złą ocenę, może pani dziś nie będzie? Poza tym, zawsze jak nie umiesz odrobić lekcji, możesz pójść do pani i powiedzieć jej, że choć próbowałaś, starałaś się, to nie wiedziałaś, jak rozwiązać zadanie. No chodź, idziemy. Gdzie jest twoja szkoła?
- To szkoła numer pięć.
- To chodź, pójdziemy razem, ja też idę w tamtą stronę.
I poszły ulicą Starobojarską w strone ulicy Słonimskiej, wtedy jeszcze zabudowaną niewysokimi kamienicami i parterowymi domami, z nieodłącznymi w tej części miasta ogrodami. I jakież było zdziwienie Florci, gdy okazało się na miejscu, że pani z matematyki tego dnia nie przyszła, a przy pierwszej nadarzającej się okazji, dziewczynka podeszła do nauczycielki i wytłumaczyła, że choć się starała, to nie była w stanie rozwiązać tego zadania.
Na rogu ulicy Sienkiewicza i Złotej, w okazałym drewnianym domu, schowanym nieco w przepastnym ogrodzie dochodzącym do ulicy Łąkowej, mieszkał dorożkarz z rodziną. Przeżyli wojnę w ZSRR, zdążyli uciec przed Niemcami, a po wojnie wrócili do Białegostoku. I oni także, jak wielu innych Żydów, którym udało się przetrwać gehennę drugiej wojny, skorzystali z pierwszej nadarzającej się sposobności i na początku lat 50-tych wyjechali do Izraela, a w kązdym razie zniknęli z Białegostoku.
Droga Florci do szkoły numer 5, mieszczącej się w kamienicy z czerwonej cegły przy obecnej ulicy Pałacowej, wiodła przez pusty jeszcze wówczas plac, na którym jeszcze przed wojną stała cerkiew Zmartwychwstania Pańskiego, rozebrana w 1938 r. Otwarta przestrzeń na górce, była istnym wichrowym wzgórzem. Wracając pewnego zimowego dnia ze szkoły do domu, na samym środku placu, zerwał się wyjątkowo silny wiatr, nawiewający śnieg niemal z każdej strony, kręcił, wył, dusił, nie pozwalał zrobić kroku i wtłaczał ogromne płatki śniegu w oczy, w usta, nos. Dziecko musiało się mocno zapierać, by nie pozwolić się tym mocnym podmuchom wywrócić. Z trudem utrzymując się w pozycji stojącej, dziewczynka zaczynała tracić oddech. Wokół wirowały płatki śniegu, tym razem nie mające nic wspólnego z bajkową świąteczną, zimową atmosferą, lecz złośliwe i złowrogie. Wyglądało to tak, jakby wiatr do spółki ze śniegiem zmówiły się, by nie pozwolić dziecku wrócić do domu. Nie mogąc już złapać tchu Florcia poczuła jak ktoś chwycił ją za ramiona, odwrócił w swoją stronę, przytulił i całym swoim ciałej osłonił od wiatru.
Postać, która się niespodziewanie pojawiła w ten ciemny, zimowy wieczór, na tej otwartej rozległej przestrzeni, w końcu też przemówiła:
- Pamiętaj dziecko, że jak zaczniesz się dusić, to odwróć się w przeciwną stronę do kierunku wiatru.
- Ale ten wiatr wiał z każdej strony...
Młoda kobieta, która wychynęła nie wiadomo skąd, podprowadziła dziewczynkę za rękę do nieodległej ulicy Fabrycznej, której niska, ale dość zwarta zabudowa dawała już jakąś osłonę od tego niezwykle porywistego wiatru. A do domu był już stąd rzut kamieniem.
Podobna w swym duchu przygoda przytrafiła się dziewczynce na tej samej drodze, choć w nieco innym miejscu. Matematyka nie była mocną stroną Florci. Raz w ramach pracy domowej, trafiło jej się zadanie, którego za skarby świata nie była w stanie rozwiązać. Genowefa nie potrafiła pomóc córeczce, nie był też w stanie jej pomóc starszy brat. Musiała zatem pójść na lekcje z nieodrobioną pracą domową. Droga do szkoły niemiłosiernie się dłużyła, między ulicą Łąkową a Sobieskiego, na posesji, na której dziś stoi hospicjum, nad powierzchnią ziemi wystawała betonowa część schronu. Dziewczynka wdrapała się na tę konstrukcję i ze spuszczoną głową kroczyła po niej w tę i z powrotem. Biła się z myślami, czy powinna w ogóle tego dnia iść do szkoły. Ulicą Starobojarską przechodziła starsza kobieta, zobaczywszy samotne dziecko, ze smutną miną i spuszczoną głową, kręcącą się w kółko bez celu, zainteresowała się i podeszła do Florci.
- Dlaczego się tak smucisz? Nie powinnaś być już w szkole? Coś się stało?
- Nie odrobiłam lekcji z matematyki.
- To nic strasznego. A skąd wiesz, że dostaniesz złą ocenę, może pani dziś nie będzie? Poza tym, zawsze jak nie umiesz odrobić lekcji, możesz pójść do pani i powiedzieć jej, że choć próbowałaś, starałaś się, to nie wiedziałaś, jak rozwiązać zadanie. No chodź, idziemy. Gdzie jest twoja szkoła?
- To szkoła numer pięć.
- To chodź, pójdziemy razem, ja też idę w tamtą stronę.
I poszły ulicą Starobojarską w strone ulicy Słonimskiej, wtedy jeszcze zabudowaną niewysokimi kamienicami i parterowymi domami, z nieodłącznymi w tej części miasta ogrodami. I jakież było zdziwienie Florci, gdy okazało się na miejscu, że pani z matematyki tego dnia nie przyszła, a przy pierwszej nadarzającej się okazji, dziewczynka podeszła do nauczycielki i wytłumaczyła, że choć się starała, to nie była w stanie rozwiązać tego zadania.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Błyski - część 37
Kontakt z braćmi, pozostałymi za granicą, która jak się wydawało, okrzepła już na dobre, był mocno ograniczony, przez pewien czas nie istnia...
-
Wedle opowieści Babci powtarzanych mi przez moją Mamę Litwini mieli mieć piękne głosy i pięknie śpiewać. Mieli też w zwyczaju często się ze ...
-
Lesław Maleszka stanowi chyba najlepszy przykład agenta, który ochoczo i nadgorliwie współpracował ze służbami specjalnymi. Historie o łaman...
-
Rok 1932 minął pod znakiem wznoszenia nowego domu w Adamowcach. Podstawowym budulcem na tych terenach było drewno, murowane budowle na wsiac...