Korycin jest urokliwym miasteczkiem, położonym na północ od Białegostoku, w odległości niecałych 40 km. Najpierw czeka nas podróż przez piękną o każdej porze roku i niestety rozjeżdżaną każdego dnia przez tysiące TIRów Puszczę Knyszyńską, jedyny bodaj w Polsce las o tak wybitnie borealnym charakterze.
Krajobrazy otwierające się tuż za północnymi rogatkami Białegostoku, których granicę wyznaczyłbym między dzielnicą Białostoczek a lasem Pietrasze, swego czasu, prywatnie nazwałem litewskimi, ale dużo lepszym określeniem byłoby chyba - krajobrazy północne - łagodnie falujące pagórki porośnięte lasami o postrzępionych, ostrych wierzchołkach świerków i sosen. Zapierający dech w piersiach widok roztacza się na wysokości Zajazdu "Wiking", tuż za lasem Pietrasze, a jeszcze nieco przed Białostockim Muzeum wsi. Ze wzgórza ogarniamy wzrokiem aż po horyzont delikatne wzniesienia, płynącą w dolince rzekę Supraśl, nadrzeczne łąki, pola, zabudowania wsi Jurowce i czerniejący masyw Puszczy Knyszyńskiej na widnokręgu. Gdy wszystko to tonie w łagodnym, północnym, rozproszonym słońcu może stać się przyczynkiem do uniesień niemal mistycznych. Miejsce to - na granicy Pietrasz jest istną Bramą na Północ, tędy wiedzie droga na Litwę, do Łotwy i dalej do Estonii.
Za Jurowcami natomiast otwiera się puszcza i przez dobrych kilkanaście kilometrów jedziemy tunelem utworzonym przez smukłe, majestatyczne, pnące się ku niebu świerki i sosny, z rozległą polaną, na której rozłożyły się Rybniki, wieś o silnych tradycjach związanych z Armią Krajową. W okolicy można odnaleźć wiele krzyży poświęconych partyzantom. W czasie jednej z wypraw rowerowych zapytany przez nas o drogę staruszek, siedzący na ławce przy drewnianym domu z ogrodem, opowiedział nam historię jednego z nich, ustawionego tuż przy leśnej, piaszczystej drodze w kierunku do bodaj Czarnej Wsi Kościelnej, w odległości ledwie 2 km od Rybnik. Mężczyzna zaproponował nam nawet, że nas do niego poprowadzi, ale że pora była dość późna, to umówiliśmy się na inny czas.
Od obrzeży Puszczy Knyszyńskiej, tj. z okolic Przewalanki, do Korycina mamy jeszcze kilkanaście kilometrów. Krajobraz wciąż malowniczo pofałdowany, na pojedyńczych wzgórzach wyspowo rosną sosnowe zagajniki, co kilka kilometrów rozstawiły się drewniane wiatraki typu holenderskiego z nieistniejącymi już skrzydłami. Aż wreszcie otwiera się panorama Korycina. Dwie, neogotyckie, smukłe wieże kościoła, który stanął jakby na uboczu, na wzgórzu, po prawej stronie drogi, a całe miasteczko rozłożyło się na zachód od niego.
P. Borowik i G. Ryżewski w artykule "Korycin - historia i zabytki" z dnia 16.08.2006 r., opublikowanym na stronie internetowej Krajowego Ośrodka Badań i Dokumentacji Zabytków snują przypuszczenia, że na terenie tym we wczesnym średniowieczu mogli zamieszkiwać Bałtowie:
"Być może we wczesnym średniowieczu tereny te należały do ludów bałtyjskich, z których wyłonili się Litwini, Prusowie, Jaćwingowie"
A sam kościół mógł wedle Autorów zostać wzniesiony na wzgórzu, które niegdyś było miejscem kultu pogańskiego:
"Według tradycji przekazanej przez księdza Kurczewskiego pierwszy kościół w Korycinie miał być założony przez Zygmunta Augusta w 1571 r. Być może istnienie tej świątyni łączyć należy z osadą misyjną, założoną w Puszczy Kuźnickiej, której zachodnia połać zaczęła w tym czasie podlegać procesowi kolonizacji. Według podań ustnych na wzgórzu kościelnym funkcjonowało przedchrześcijańskie miejsce kultu. Jeszcze w XVIII w. czczono święte źródło wypływające z usytuowanego za plebanią parku. Wczesne osadnictwo tych ziem oraz początkowa nazwa wsi - Kumiała - Dąbrówka (poganie czcili święte gaje i dąbrowy) mogą wskazywać na prawdziwość tych legend. Znany jest również fakt, że świątynie chrześcijańskie lokalizowano w takich właśnie miejscach, czczonych przez pogańską ludność, adaptując w ten sposób pradawne ośrodki kultowe".
O tym, że ziemie te mogły być kiedyś zamieszkałe przez Bałtów świadczą też nazwy topograficzne miesjcowości czy rzek. Znajomy Litwin twierdzi, że nazwa przepływającej nieopodal rzeczki Kumiałka jest typowo bałtyjskiego pochodzenia - w języku litewskim słowo "kumele" oznacza kobyłę. Nie podejmuje się jednak rozstrzygnięcia czy forma "Kumiałka" - przez dodanie końcówki "ka" nieco zeslawizowana - jest pochodzenia jaćwieskiego czy litewskiego. Oba ludy były ze sobą blisko spokrewnione, języki podobne, bo wywodzące się z grupy języków bałtyjskich.
Wracając zaś do samego kościoła (kościół Podwyższenia i Znalezienia Świętego Krzyża) - swój obecny kształt uzyskał w latach 1899 - 1905, a stojąca naprzeciw niego kamienna dzwonnica została wzniesiona dużo wcześniej, bo w 1744 r. Świątynię otacza niewysoki mur i cztery drewniane kapliczki. Ze wzgórza roztacza się malowniczy widok na sztuczny zbiornik wodny, wyglądający jak naturalne jezioro, i intrygujący, tajemniczy park za plebanią, który jako żywo przypomina święty pogański gaj. Wnętrze kościoła, choć jest dość jasne - to w końcu tylko niedoskonały neogotyk, a nie czystej krwi gotyk - sprzyja wyciszeniu i kontemplacji.
Samo miasteczko kusi swoją atmosferą ciszy, spokoju i błogości. Drewniane domki z gankami, o dwuspadowych dachach, z przydomowymi ogrodami, pomnik Zygmunta III Wazy ustawiony naprzeciw Urzędu Gminy, a upamiętniający erygowanie przez tegoż króla parafii w 1601 r. we wsi Dąbrówka -Kumiała (ówczesna nazwa Korycina); rynek, który został niedawno okrutnie rozkopany, najwyraźniej z myślą o przebudowie, a z jakim rezultatem, już wkrótce się przekonamy.
Poza tym Korycin nieodmiennie kojarzy się z pysznymi serami korycińskimi, wyrabianymi domowymi metodami przez miejscowe gospodynie już od setek lat. Ser w smaku absolutnie oryginalny, będący czymś pośrednim między serem białym a żółtym. Korycinianki dodają do nich albo czosnek, albo bazylię, albo kminek, bądź inne zioła, mogą być także bez dodatków, ale to i tak nie ma większego znaczenia, bowiem z dodatkami czy bez, zawsze są doskonale. No i wreszcie truskawki, soczyste, pachnące, naturalnie czerwone, sprzedawane w podkorycińskich wsiach przez dzieci przy ruchliwej niestety drodze. To za ich sprawą Korycin i cała gmina zyskały miano najprawdziwszego zagłębia truskawkowego.
piątek, 28 stycznia 2011
piątek, 21 stycznia 2011
Eesti Vabariik - estońskie impresje
Niemal zawsze na ułożenie i uporządkowanie wrażeń z podróży potrzebuję mniej lub bardziej dłuższego czasu, zresztą nie jest to jakiś skomplikowany proces myślowy i wysiłek z mojej strony, one tak naprawdę układają się same, zupełnie spontanicznie, niezależnie od mojej woli. Z początku żyją w setkach obrazów, detali, może nawet nieistotnych szczegółów, aż w końcu zaczynają się układać, jak drobinki szkła w dziecięcym kalejdoskopie, jaki można było za czasów mego dzieciństwa nabyć np. na rynku w Augustowie. Podobnie było też z ubiegłorocznymi dwoma wyprawami do Estonii. Dopiero teraz zaczęły mi się układać w jakąś jedną, spójną całość. Pierwszy wyjazd, miał miejsce w czerwcu ubiegłego roku, z krótkim pobytem w Wilnie, a następnie niemal 10-godzinną jazdą przez Utenę, łotewskie Daugavpils, Rezekne, Aluksne, Ape, a jego celem było Tartu, drugie co do wielkości miasto Estonii.
Po podróży z przygodami, zwłaszcza na Łotwie, gdzie drogi ni stąd, ni zowąd, potrafią się urwać i zamienić w - co prawda szerokie - ale jednak tylko szutrówki, po których z pełną prędkością pędzą ogromne TIR-y - to na Łotwie podobno rzecz normalna, poza tym jechaliśmy przez Łatgalię, najbiedniejszy region Łotwy, a więc to tak, jakby chcieć o Polsce wyrobiać opinię na podstawie wędrówek po Podlasiu, Lubelszczyznie czy Podkarpaciu - dotarliśmy do celu podróży.
Ale zanim to się stanie, na jednej z takich dróg zapadniemy się, jak w ruchomym piasku, na remontowanej drodze, gdzie świeżo wysypany piasek nie został wystarczająco ubity, a przed wjazdem na nią nie ostrzegał żaden znak. Z opresji uratują nas przejeżdżający tędy przypadkowo robotnicy (przypadkowo, bo ze względu na porę nikt tu już nie pracował), zatrzymają się, wysiądzie ich z furgonetki pięciu:
- Pomocz wam? - zapytają po rosyjsku i nasza opresja nie będzie trwała dłużej niż pięć minut.
Dalej zobaczę po raz pierwszy w życiu w puszczy, wzdłuż leśnych piaszczystych dróg, znaki drogowe informujące o zakrętach, skrzyżowaniach drogi głównej z drogą podporządkowaną. Rzecz zupełnie niebywała! W moich puszczach widziałem tylko szlabany i znaki zakazu wjazdu z taliczką "Nie dotyczy ALP". A tu "pełna" infrastruktura drogowa i nie bez powodu, bo ruch tu panuje taki, jak na Marszałkowskiej w Warszawie. Najgorszę są TIR-y, przed którymi należy zjeżdżać jak najgłębiej na pobocze, a najlepiej zatrzymywać się, by ocalić przednią szybę przed fruwającymi w powietrzu, wyskakującymi, jak z procy, spod kół ciężarówek, małymi groźnymi kamykami. A później jeszcze trzeba kilka minut odczekać, aż opadnie pył, by widzieć chociaż drogę.
W urokliwym łotewskim Aluksne, położonym wśród lasów i jezior, na licznych pagórkach, tracimy orientację, znikają drogowskazy, ale dzięki Bogu jest słoneczny, piękny, czerwcowy dzień, późne popołudnie i dość liczni mieszkańcy na ulicach, z którymi można się porozumieć po rosyjsku, choć jak twierdzą Rosjanami nie są. Uprzejmi, życzliwi, wskazują nam drogę i - z własnej inicjatywy, bo nam przecież nie wypada - żartują sobie z łotewskich dróg.
Jedna z kobiet, dowiedziawszy się, że jesteśmy z Polski, wpada nieoczekiwnie w zachwyt i zarzeka się, że całe życie marzy jej się podróż do Polski, a nam nie pozostaje nic innego niż utwierdzić ją w przekonaniu, że przyjechać do nas warto.
Jeszcze tylko Ape, do którego znowu dojeżdżamy niemiełosiernie wysuszoną żwirówką - w tumanach wzbijanego pyłu trudno nawet dostrzec nadjeżdżający z naprzeciwka samochód, nie mówiąc już o krajobrazach. W Ape bez pomocy mieszkańców, także byśmy się nie obeszli, zbliża się co prawda wieczór, ale sporo osób krząta się w przydomowych ogródkach. Stąd już tylko kliometr, może dwa do granicy z Estonią. Po drodze miniemy jeszcze samochód łotewskiej Straży Granicznej z flirtującymi ze sobą funkcjonariuszem i funkcjonariuszką, którzy będą się nam przyglądać ze zdumieniem, a później obniżenie terenu, łągodna dolinka, strumyk i słupy graniczne - nas najbardziej itneresują te czarno - białe z napisem "Eesti Vabariik", bo to widomy znak tego, że jesteśmy w Estonii. Krótki postój, by nacieszyć się ich widokiem, za nami i przed nami sosnowy las, gdzieś zza lasu dobiegają ludzkie głosy w kompletnie niezrozumiałym dla nas języku.
Między drzewami połyskuje w popołudniowym słońcu leśny strumień. Pierwszą napotkaną przez nas osobą będzie zgarbiony staruszek w ciemnym płaszczu i czapce z daszkiem, wspierający się na lasce i zmierzający w stronę lasu poboczem wąskiej i krętej asflatowej drogi. Wreszcie wyjeżdżamy na zalaną słońcem polanę, a naszym oczom ukazują się pierwsze drewniane zabudowania. To urokliwe Mõniste - wieś położona w kotlince między wzgórzami i lasami. Słońce mamy z lewej strony, jedziemy teraz na północ. Droga wciąż się wije, aż docieramy do szerokiej szosy, która przez dobrych klikanaście kilometrów będzie nas wiodła przez przepastną puszczę, przypominającą mi jako żywo Puszczę Knyszyńską i Puszczę Augustowską, choć jesteśmy od tej pierwszej około 700 km, a od tej drugiej około 600 km, na północny wschód.
Tutejsze krajobrazy i szata roślinna mają wiele cech wspólnych z tymi, zaczynającymi się już na północnych rogatkach Białegostoku. Ktoś kiedyś powiedział, że słońce na północ od Białegostoku przypomina mu słońce wileńskie, bo rzeczywiście to jest już "słońce północne" - nie tak intesywne, często rozproszone i świecące, jakby przez mgłę, choć popołudniami wydobywające ostre i wyraźne kontury lasów czy architektury.
Na niemal, pustej, szerokiej asfaltowej szosie przez dłuższy czas nie mijamy żadnych samochodów, z rzadka otwierają się ogromne puszczańskie polany z niewielkimi wioskami, o drewnianych domach z dwuspadowymi dachami stojących w otoczeniu niewielkich ogrodów i sadów; miniemy kilka starszych kobiet uprawiających nordic walking - tu nawet przy szosie powietrze jest świeże i ożywcze.
W pobliżu jednej z wiosek zatrzymamy się przy kamieniu obelisku poświęconym tak zwanym Leśnym Braciom, którzy jeszcze długo po wojnie stawiali opór okupującej kraj Armii Czerwonej. Podobno ostatni partyzant zginął w 1978 r.! Gdy w końcu agentom KGB udało się go namierzyć i do niego dotrzeć - ukrywał się w leśnej głuszy nad jeziorem - w ostatniej chwili zdążył popełnić samobójstwo rzucając się do wody.
Dalej ruszamy już prosto do Tartu, prostą jak strzała asfaltową drogą, na której nikt nie pędzi na złamanie karku, nikt nie wyprzedza na trzeciego, nie ma dziur i krzyży upamiętniających ofiary wypadków. Kultura jazdy nie jest tutaj frazesem czy hasłem kampanii społecznej, ale czymś żywym i namacalnym.
Chcemy być w mieście jeszcze przed zmrokiem, zapominając zupełnie, że jazda w ciemnościach o tej proze roku nam nie grozi, bo przyjeżdżamy w czasie występowania białych nocy.
Pierwsze chwile w Estonii, kraju nie tak w końcu odległym, ale wciąż dla nas egzotycznym, dają nam poczucie, jakiegoś niezrozumiałego szczęścia i ekscytacji. A więc to tak wygląda kraj, którego 50 % powierzchni stanowią lasy, a dzika natura doskonale komponuje się z gotycką średnioweiczną architekturą katedr i zamków, kraj twórców niezawodnego Skype i Wi-Fi dostępnego nawet w puszczy, jedno z najprężniej rozwijających się państw europejskich, którego obywatele znakomicie potrafią łączyć mądry indywidualizm z umiejętnością i wolą wzajemnego zaufania i współpracy. Ale o tym następnym razem.
CDN
***Począwszy od tej notki chciałbym w sposób uporządkowany opisać moje ubiegłoroczne wrażenia z podróży do Estonii. Wcześniejsze moje notki powięcone temu pięknemu krajowi były zapisem luźnych refleksji, spostrzeżeń, teraz mam nadzieję uczynić to w sposób bardziej uporządkowany i pełny.
Po podróży z przygodami, zwłaszcza na Łotwie, gdzie drogi ni stąd, ni zowąd, potrafią się urwać i zamienić w - co prawda szerokie - ale jednak tylko szutrówki, po których z pełną prędkością pędzą ogromne TIR-y - to na Łotwie podobno rzecz normalna, poza tym jechaliśmy przez Łatgalię, najbiedniejszy region Łotwy, a więc to tak, jakby chcieć o Polsce wyrobiać opinię na podstawie wędrówek po Podlasiu, Lubelszczyznie czy Podkarpaciu - dotarliśmy do celu podróży.
Ale zanim to się stanie, na jednej z takich dróg zapadniemy się, jak w ruchomym piasku, na remontowanej drodze, gdzie świeżo wysypany piasek nie został wystarczająco ubity, a przed wjazdem na nią nie ostrzegał żaden znak. Z opresji uratują nas przejeżdżający tędy przypadkowo robotnicy (przypadkowo, bo ze względu na porę nikt tu już nie pracował), zatrzymają się, wysiądzie ich z furgonetki pięciu:
- Pomocz wam? - zapytają po rosyjsku i nasza opresja nie będzie trwała dłużej niż pięć minut.
Dalej zobaczę po raz pierwszy w życiu w puszczy, wzdłuż leśnych piaszczystych dróg, znaki drogowe informujące o zakrętach, skrzyżowaniach drogi głównej z drogą podporządkowaną. Rzecz zupełnie niebywała! W moich puszczach widziałem tylko szlabany i znaki zakazu wjazdu z taliczką "Nie dotyczy ALP". A tu "pełna" infrastruktura drogowa i nie bez powodu, bo ruch tu panuje taki, jak na Marszałkowskiej w Warszawie. Najgorszę są TIR-y, przed którymi należy zjeżdżać jak najgłębiej na pobocze, a najlepiej zatrzymywać się, by ocalić przednią szybę przed fruwającymi w powietrzu, wyskakującymi, jak z procy, spod kół ciężarówek, małymi groźnymi kamykami. A później jeszcze trzeba kilka minut odczekać, aż opadnie pył, by widzieć chociaż drogę.
W urokliwym łotewskim Aluksne, położonym wśród lasów i jezior, na licznych pagórkach, tracimy orientację, znikają drogowskazy, ale dzięki Bogu jest słoneczny, piękny, czerwcowy dzień, późne popołudnie i dość liczni mieszkańcy na ulicach, z którymi można się porozumieć po rosyjsku, choć jak twierdzą Rosjanami nie są. Uprzejmi, życzliwi, wskazują nam drogę i - z własnej inicjatywy, bo nam przecież nie wypada - żartują sobie z łotewskich dróg.
Jedna z kobiet, dowiedziawszy się, że jesteśmy z Polski, wpada nieoczekiwnie w zachwyt i zarzeka się, że całe życie marzy jej się podróż do Polski, a nam nie pozostaje nic innego niż utwierdzić ją w przekonaniu, że przyjechać do nas warto.
Jeszcze tylko Ape, do którego znowu dojeżdżamy niemiełosiernie wysuszoną żwirówką - w tumanach wzbijanego pyłu trudno nawet dostrzec nadjeżdżający z naprzeciwka samochód, nie mówiąc już o krajobrazach. W Ape bez pomocy mieszkańców, także byśmy się nie obeszli, zbliża się co prawda wieczór, ale sporo osób krząta się w przydomowych ogródkach. Stąd już tylko kliometr, może dwa do granicy z Estonią. Po drodze miniemy jeszcze samochód łotewskiej Straży Granicznej z flirtującymi ze sobą funkcjonariuszem i funkcjonariuszką, którzy będą się nam przyglądać ze zdumieniem, a później obniżenie terenu, łągodna dolinka, strumyk i słupy graniczne - nas najbardziej itneresują te czarno - białe z napisem "Eesti Vabariik", bo to widomy znak tego, że jesteśmy w Estonii. Krótki postój, by nacieszyć się ich widokiem, za nami i przed nami sosnowy las, gdzieś zza lasu dobiegają ludzkie głosy w kompletnie niezrozumiałym dla nas języku.
Między drzewami połyskuje w popołudniowym słońcu leśny strumień. Pierwszą napotkaną przez nas osobą będzie zgarbiony staruszek w ciemnym płaszczu i czapce z daszkiem, wspierający się na lasce i zmierzający w stronę lasu poboczem wąskiej i krętej asflatowej drogi. Wreszcie wyjeżdżamy na zalaną słońcem polanę, a naszym oczom ukazują się pierwsze drewniane zabudowania. To urokliwe Mõniste - wieś położona w kotlince między wzgórzami i lasami. Słońce mamy z lewej strony, jedziemy teraz na północ. Droga wciąż się wije, aż docieramy do szerokiej szosy, która przez dobrych klikanaście kilometrów będzie nas wiodła przez przepastną puszczę, przypominającą mi jako żywo Puszczę Knyszyńską i Puszczę Augustowską, choć jesteśmy od tej pierwszej około 700 km, a od tej drugiej około 600 km, na północny wschód.
Tutejsze krajobrazy i szata roślinna mają wiele cech wspólnych z tymi, zaczynającymi się już na północnych rogatkach Białegostoku. Ktoś kiedyś powiedział, że słońce na północ od Białegostoku przypomina mu słońce wileńskie, bo rzeczywiście to jest już "słońce północne" - nie tak intesywne, często rozproszone i świecące, jakby przez mgłę, choć popołudniami wydobywające ostre i wyraźne kontury lasów czy architektury.
Na niemal, pustej, szerokiej asfaltowej szosie przez dłuższy czas nie mijamy żadnych samochodów, z rzadka otwierają się ogromne puszczańskie polany z niewielkimi wioskami, o drewnianych domach z dwuspadowymi dachami stojących w otoczeniu niewielkich ogrodów i sadów; miniemy kilka starszych kobiet uprawiających nordic walking - tu nawet przy szosie powietrze jest świeże i ożywcze.
W pobliżu jednej z wiosek zatrzymamy się przy kamieniu obelisku poświęconym tak zwanym Leśnym Braciom, którzy jeszcze długo po wojnie stawiali opór okupującej kraj Armii Czerwonej. Podobno ostatni partyzant zginął w 1978 r.! Gdy w końcu agentom KGB udało się go namierzyć i do niego dotrzeć - ukrywał się w leśnej głuszy nad jeziorem - w ostatniej chwili zdążył popełnić samobójstwo rzucając się do wody.
Dalej ruszamy już prosto do Tartu, prostą jak strzała asfaltową drogą, na której nikt nie pędzi na złamanie karku, nikt nie wyprzedza na trzeciego, nie ma dziur i krzyży upamiętniających ofiary wypadków. Kultura jazdy nie jest tutaj frazesem czy hasłem kampanii społecznej, ale czymś żywym i namacalnym.
Chcemy być w mieście jeszcze przed zmrokiem, zapominając zupełnie, że jazda w ciemnościach o tej proze roku nam nie grozi, bo przyjeżdżamy w czasie występowania białych nocy.
Pierwsze chwile w Estonii, kraju nie tak w końcu odległym, ale wciąż dla nas egzotycznym, dają nam poczucie, jakiegoś niezrozumiałego szczęścia i ekscytacji. A więc to tak wygląda kraj, którego 50 % powierzchni stanowią lasy, a dzika natura doskonale komponuje się z gotycką średnioweiczną architekturą katedr i zamków, kraj twórców niezawodnego Skype i Wi-Fi dostępnego nawet w puszczy, jedno z najprężniej rozwijających się państw europejskich, którego obywatele znakomicie potrafią łączyć mądry indywidualizm z umiejętnością i wolą wzajemnego zaufania i współpracy. Ale o tym następnym razem.
CDN
***Począwszy od tej notki chciałbym w sposób uporządkowany opisać moje ubiegłoroczne wrażenia z podróży do Estonii. Wcześniejsze moje notki powięcone temu pięknemu krajowi były zapisem luźnych refleksji, spostrzeżeń, teraz mam nadzieję uczynić to w sposób bardziej uporządkowany i pełny.
czwartek, 13 stycznia 2011
Niemodne i trudne braterstwa
Jeszcze chyba nigdy relacje polsko-litewskie nie były tak napięte, tak złe, jak obecnie. Polskie media donosiły woczraj, że w dzisiejszych obchodach Dnia Obrońców Wolności - jednego z najważniejszych świąt państwowych Litwy - stronę polską mają reprezntować wicemarszałek Sejmu oraz szef polsko - litewskiej grupy parlamentanej. Nie jest to delegacja najwyższego szczebla, ale obie strony robią dobrą minę do złej gry. Można oczywiście tłumaczyć to tym, że w związku z ogłoszeniem raportu przez MAK, premier i prezydent RP mają istotniejsze obowiązki, ale wszystkim oczywiście dobrze wiadomo, że rzecz nie w tym. Polskie władze po raz pierwszy odważyły się dać Litwinom do zrozumienia, że nie będą dłużej tolerować praktyk dyskryminujących mniejszość polską na Litwie. Chodzi tu głównie o trudności czynionoe przez litewskie władze publiczne w zwrocie ziemi obywatelom Litwy polskiego pochodzenia, prawny zakaz pisowni polskich nazwisk w dokumentach przy użyciu polskiej transkrypcji, zamiar likwidacji wielu polskich szkół oraz zakaz używania dwujęzycznych tablic na terenach zamieszkałych w większości przez Polaków.
Nie jestem jednak pewien czy akurat Dzień Obrońców Wolności jest tym czasem, w którym władze polskie powinny demonstrować swoje niezadwolenie i dezaprobatę dla poczynań władz litewskich, bez wątpienia naruszających traktaty dwustronne i zobowiązania międzynarodowe, gwarantujące mniejszościom narodowym i grupom etnicznym prawo do własnego języka, do pielęgnowania i rozwijania kultury oraz tradycji narodowych, także prawo do dwujęzycznych tablic oraz do pisowni nazwisk w dokumentach zgodnie z transkrypcją języka ojczystego. Problemy te powinny być raczej poruszane w ramach instytucji UE czy Rady Europy, ale niekoniecznie przy okazji tak ważnego dla Litwinów święta.
Osobiście rozumiem lęki Litwinów. Wziąwszy pod uwagę fakt, że niepodległość odzyskali tak naprawdę w 1991 r. - międzywojenna Litwa Kowieńska bez Wilna nie jest pzez Litwinów postrzegana jako pełnowartościowe państwo - i pamiętając o kilkusetletniej polonizacji oraz brutalnej rusyfikacji, ich obawy o utrzymanie świadomości narodowej, kultury, języka są zrozumiałe. Wydaje się jednak, że Litwini muszą także zrozumieć, że nikt rozsądny we współczesnej Polsce nie snuje planów odebrania Wilna, ani jakiegokolwiek skrawka litewskiej ziemi, a przyjętych przez państwo zobowiązań międzynarodowych należy przestrzegać bez żadnych zastrzeżeń.
Na Litwie bywam często, w okresie wiosennym, letnim czy wczesnojesiennym, zdarza mi się odwiedzać Wilno nawet co tydzień, to ledwie niecałe 4 godziny jazdy przez pierwotne puszcze, zielone pagórki, pola, i połskujące w słońcu jeziora, gdzieś między sosnami.
Nigdy nie spotkała mnie, ani moich znajomych żadna przykrość ze strony Litwinów, żaden gest wrogości czy niechęci. Udało nam się nawet nawiązać przyjaźnie z rodowitymi Litwinami, nie mającymi żadnych polskich korzeni, którzy zupełnie dobrowolnie i bezinteresownie uczą się jęzka polskiego i żywo interesują się polską kulturą, polską polityką. Pamietam nawet, że tuż po katastrofie smoleńskiej przypadkowi Litwini widząc samochód na polskich numerach albo słysząc język polski w sklepie podchodzili do nas i szczerze wyrażali swoje współczucie. Z podobnymi gestami spotykałem się jeszcze w lipcu w Estonii, ale to już odrębna historia.
Dlatego też nie potrafię pogodzić tej zwykłej, codziennej życzliwości z polityką władz litewskich wobec polskiej mniejszości. Oczywiście mam świadomość, że moje doświadczenia nie muszą być reprezentatywne, słyszałem też opowieści Polaków, których traktowano na Litwie - mówiąc oględnie - niezbtyt przyjaźnie. Piszę jednak o swoich wrażeniach, a te są akurat pozytywne, mając jednocześnie świadomość, że stanu idealnego nie osiągniemy nigdy. Częściowo tłumaczę sobie to tym, że na Litwie, tak jak i w Polsce, polityką w większości parają się ludzie nie posiadający odpowiednich kwalifikacji ani intelektualnych, ani moralnych. Litwini mają także poważne problemy z korupcją, dodatkowo Litwa jest silnie spenetrowana przez rosyjskie służby specjalne - to nie jest spiskowa teoria, tylko fakt, można o tym przeczytać w wielu raportach dotyczących sytuacji społeczno - politycznej tego kraju. Rosja jest żywo zainteresowana tym, by relacje polsko - litewskie nie były dobre - warto w tym miescu przypomnieć kwesitę rafinerii w Możejkach czy polsko - litewskiego mostu energetycznego (Rosja chciałaby swoją energię sprzedwać Polsce z Obwodu Kaliningradzkiego).
No i kolejna rzecz nie mniej istotna. Przed drugą wojną światową Litwini w Wilnie i okolicach stanowili znikomy, jednocyfrowy procent mieszkańców miasta i rejonu. Wydaje się więc nieprawdopodobne, by wszyscy mieszkańcy podajacy się wówczas za Polaków byli potomkami polskich osadników z XVI i późniejszych wieków, bo to by oznaczało, że wyparli oni całkowicie Litwinów albo w inne regiony Litwy, albo tylko wśród polskiej ludności istniał przyrost naturalny. Jest to kompletnie nielogiczne i niemożliwe. Stąd też Litwini wielu Polaków mieszkających obecnie na Litwie uznają za spolonizowanych Litwinów. Tyle tylko, że szkopuł tkwi w tym, iż owi Polacy wcale się za Litwinów nie uważają i trudno ich do tego zmusić. Nie istnieje też metoda, która pozwoliłaby oddzielić potomków tych Polaków, którzy przybyli na te ziemie w XVI w. od Litwinów, którzy się w międzyczasie spolonizowali. Narodowość jest kwestią poniekąd wyboru, wyboru świadomości, języka, kultury, tradycji, wartości. Narodowość w rozumieniu etnicznym to jakieś kompletne nieporuzmienie i rzecz zupełnie zbyteczna. Osoby wywodzące swoje korzenie z kresów, mają zazwyczaj świadomość tego, że w ich żyłach płynie także krew litewska, białoruska, czasem tatarska, karaimska czy żydowska. Nie zapomnę zdjęcia jednej z autortek tek "Pressji" poświęconego tematowi - "Czy warto być Polakiem?" - ślicznej, czarnoskórej dziewczyny, której dziadek był Polakiem, a babcia pochodziła z Barbadosu, a ona sama uważa się za Polkę. Obecnie, mamy w Polsce sporą społeczność Wietnamczyków, Czeczenów, Inguszy, Dagestańczyków, Gruzinów i małżeństwa mieszane będą zjawiskiem zupełnie naturalnym, tak jak były one czymś naturalnym na kresach, może niekoniecznie powszechnym, ale nikogo nie oburzającym. Stąd też narodowość to musi być kwestia wyboru, nie można nikogo zmuszać do pozostania Litwinem, ani środkami prawnymi, ani żadnymi innymi, tak jak i nie można nikogo przymuszać do pozostania Polakiem.
Zatem, choć lęki Litwinów rozumiem, to jednak nie usrpawiedliwiam. Praktyka władz litewskich w odniesieniu do mniejszości polskiej zaprzecza całkowicie i partnerstwu strategicznemu, na które powołujemy się tak często i rzekomemu braterstwu, które ma nas niby łączyć.
Tyle, że niezłożenie hołdu przez przedstawicieli najwyższych władz polskich w dniu tak ważnym dla Litwinów jest kompletnym nieporozumieniem i błędem.
13 stycznia 1991 r. wojska radzieckie w odpowiedzi na ogłoszoną w marcu 1990 Deklarację Niepodległości Litwy, przystąpiły do zajmowania strategicznych miejsc w Wilnie, w tym Wieży Telewziyjnej i Parlamentu. Na ulicach miasta pojawiły się barykady, a dostępu do Wieży bronił łańcuh osób cywilnych. To wówczas radzieckie czołgi rozjechały 14 osób, a Michaił Gorbaczow krzyczał przed kamerą TV: "Nikagda! Nikagda!" w odniesieniu do niepodległości Litwy.
Cmentatz na Antokolu w Wilnie, na którym pochowano ofiary tragicznych wydarzeń z dnia 13 stycznia 1991 r.
Panteon narodowy na cmentarzu antokolskim - tu spoczywają obrońcy Wieży Telewizyjnej.
Widok na Wieżę Telewizyjną, pod którą rozegrały się najbardziej tragiczne i makabryczne wydarzenia w dniu 13 stycznia 1991 r. Pod gąsienicami radzieckich czołgów zginęło wówczas 14 osób.
Widok na Seimas - litewski Parlament, do którego w 1991 r. dostępu broniły ustawione naprędce barykady; poniżej fragmenty barykad otoczone obecnie szkłem i zadaszone.
Zdjęcia osób, które zginęły pod Wieżą Telewizyjną.
Nie jestem jednak pewien czy akurat Dzień Obrońców Wolności jest tym czasem, w którym władze polskie powinny demonstrować swoje niezadwolenie i dezaprobatę dla poczynań władz litewskich, bez wątpienia naruszających traktaty dwustronne i zobowiązania międzynarodowe, gwarantujące mniejszościom narodowym i grupom etnicznym prawo do własnego języka, do pielęgnowania i rozwijania kultury oraz tradycji narodowych, także prawo do dwujęzycznych tablic oraz do pisowni nazwisk w dokumentach zgodnie z transkrypcją języka ojczystego. Problemy te powinny być raczej poruszane w ramach instytucji UE czy Rady Europy, ale niekoniecznie przy okazji tak ważnego dla Litwinów święta.
Osobiście rozumiem lęki Litwinów. Wziąwszy pod uwagę fakt, że niepodległość odzyskali tak naprawdę w 1991 r. - międzywojenna Litwa Kowieńska bez Wilna nie jest pzez Litwinów postrzegana jako pełnowartościowe państwo - i pamiętając o kilkusetletniej polonizacji oraz brutalnej rusyfikacji, ich obawy o utrzymanie świadomości narodowej, kultury, języka są zrozumiałe. Wydaje się jednak, że Litwini muszą także zrozumieć, że nikt rozsądny we współczesnej Polsce nie snuje planów odebrania Wilna, ani jakiegokolwiek skrawka litewskiej ziemi, a przyjętych przez państwo zobowiązań międzynarodowych należy przestrzegać bez żadnych zastrzeżeń.
Na Litwie bywam często, w okresie wiosennym, letnim czy wczesnojesiennym, zdarza mi się odwiedzać Wilno nawet co tydzień, to ledwie niecałe 4 godziny jazdy przez pierwotne puszcze, zielone pagórki, pola, i połskujące w słońcu jeziora, gdzieś między sosnami.
Nigdy nie spotkała mnie, ani moich znajomych żadna przykrość ze strony Litwinów, żaden gest wrogości czy niechęci. Udało nam się nawet nawiązać przyjaźnie z rodowitymi Litwinami, nie mającymi żadnych polskich korzeni, którzy zupełnie dobrowolnie i bezinteresownie uczą się jęzka polskiego i żywo interesują się polską kulturą, polską polityką. Pamietam nawet, że tuż po katastrofie smoleńskiej przypadkowi Litwini widząc samochód na polskich numerach albo słysząc język polski w sklepie podchodzili do nas i szczerze wyrażali swoje współczucie. Z podobnymi gestami spotykałem się jeszcze w lipcu w Estonii, ale to już odrębna historia.
Dlatego też nie potrafię pogodzić tej zwykłej, codziennej życzliwości z polityką władz litewskich wobec polskiej mniejszości. Oczywiście mam świadomość, że moje doświadczenia nie muszą być reprezentatywne, słyszałem też opowieści Polaków, których traktowano na Litwie - mówiąc oględnie - niezbtyt przyjaźnie. Piszę jednak o swoich wrażeniach, a te są akurat pozytywne, mając jednocześnie świadomość, że stanu idealnego nie osiągniemy nigdy. Częściowo tłumaczę sobie to tym, że na Litwie, tak jak i w Polsce, polityką w większości parają się ludzie nie posiadający odpowiednich kwalifikacji ani intelektualnych, ani moralnych. Litwini mają także poważne problemy z korupcją, dodatkowo Litwa jest silnie spenetrowana przez rosyjskie służby specjalne - to nie jest spiskowa teoria, tylko fakt, można o tym przeczytać w wielu raportach dotyczących sytuacji społeczno - politycznej tego kraju. Rosja jest żywo zainteresowana tym, by relacje polsko - litewskie nie były dobre - warto w tym miescu przypomnieć kwesitę rafinerii w Możejkach czy polsko - litewskiego mostu energetycznego (Rosja chciałaby swoją energię sprzedwać Polsce z Obwodu Kaliningradzkiego).
No i kolejna rzecz nie mniej istotna. Przed drugą wojną światową Litwini w Wilnie i okolicach stanowili znikomy, jednocyfrowy procent mieszkańców miasta i rejonu. Wydaje się więc nieprawdopodobne, by wszyscy mieszkańcy podajacy się wówczas za Polaków byli potomkami polskich osadników z XVI i późniejszych wieków, bo to by oznaczało, że wyparli oni całkowicie Litwinów albo w inne regiony Litwy, albo tylko wśród polskiej ludności istniał przyrost naturalny. Jest to kompletnie nielogiczne i niemożliwe. Stąd też Litwini wielu Polaków mieszkających obecnie na Litwie uznają za spolonizowanych Litwinów. Tyle tylko, że szkopuł tkwi w tym, iż owi Polacy wcale się za Litwinów nie uważają i trudno ich do tego zmusić. Nie istnieje też metoda, która pozwoliłaby oddzielić potomków tych Polaków, którzy przybyli na te ziemie w XVI w. od Litwinów, którzy się w międzyczasie spolonizowali. Narodowość jest kwestią poniekąd wyboru, wyboru świadomości, języka, kultury, tradycji, wartości. Narodowość w rozumieniu etnicznym to jakieś kompletne nieporuzmienie i rzecz zupełnie zbyteczna. Osoby wywodzące swoje korzenie z kresów, mają zazwyczaj świadomość tego, że w ich żyłach płynie także krew litewska, białoruska, czasem tatarska, karaimska czy żydowska. Nie zapomnę zdjęcia jednej z autortek tek "Pressji" poświęconego tematowi - "Czy warto być Polakiem?" - ślicznej, czarnoskórej dziewczyny, której dziadek był Polakiem, a babcia pochodziła z Barbadosu, a ona sama uważa się za Polkę. Obecnie, mamy w Polsce sporą społeczność Wietnamczyków, Czeczenów, Inguszy, Dagestańczyków, Gruzinów i małżeństwa mieszane będą zjawiskiem zupełnie naturalnym, tak jak były one czymś naturalnym na kresach, może niekoniecznie powszechnym, ale nikogo nie oburzającym. Stąd też narodowość to musi być kwestia wyboru, nie można nikogo zmuszać do pozostania Litwinem, ani środkami prawnymi, ani żadnymi innymi, tak jak i nie można nikogo przymuszać do pozostania Polakiem.
Zatem, choć lęki Litwinów rozumiem, to jednak nie usrpawiedliwiam. Praktyka władz litewskich w odniesieniu do mniejszości polskiej zaprzecza całkowicie i partnerstwu strategicznemu, na które powołujemy się tak często i rzekomemu braterstwu, które ma nas niby łączyć.
Tyle, że niezłożenie hołdu przez przedstawicieli najwyższych władz polskich w dniu tak ważnym dla Litwinów jest kompletnym nieporozumieniem i błędem.
13 stycznia 1991 r. wojska radzieckie w odpowiedzi na ogłoszoną w marcu 1990 Deklarację Niepodległości Litwy, przystąpiły do zajmowania strategicznych miejsc w Wilnie, w tym Wieży Telewziyjnej i Parlamentu. Na ulicach miasta pojawiły się barykady, a dostępu do Wieży bronił łańcuh osób cywilnych. To wówczas radzieckie czołgi rozjechały 14 osób, a Michaił Gorbaczow krzyczał przed kamerą TV: "Nikagda! Nikagda!" w odniesieniu do niepodległości Litwy.
Cmentatz na Antokolu w Wilnie, na którym pochowano ofiary tragicznych wydarzeń z dnia 13 stycznia 1991 r.
Panteon narodowy na cmentarzu antokolskim - tu spoczywają obrońcy Wieży Telewizyjnej.
Widok na Wieżę Telewizyjną, pod którą rozegrały się najbardziej tragiczne i makabryczne wydarzenia w dniu 13 stycznia 1991 r. Pod gąsienicami radzieckich czołgów zginęło wówczas 14 osób.
Widok na Seimas - litewski Parlament, do którego w 1991 r. dostępu broniły ustawione naprędce barykady; poniżej fragmenty barykad otoczone obecnie szkłem i zadaszone.
Zdjęcia osób, które zginęły pod Wieżą Telewizyjną.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Błyski - część 37
Kontakt z braćmi, pozostałymi za granicą, która jak się wydawało, okrzepła już na dobre, był mocno ograniczony, przez pewien czas nie istnia...
-
Wedle opowieści Babci powtarzanych mi przez moją Mamę Litwini mieli mieć piękne głosy i pięknie śpiewać. Mieli też w zwyczaju często się ze ...
-
Lesław Maleszka stanowi chyba najlepszy przykład agenta, który ochoczo i nadgorliwie współpracował ze służbami specjalnymi. Historie o łaman...
-
Rok 1932 minął pod znakiem wznoszenia nowego domu w Adamowcach. Podstawowym budulcem na tych terenach było drewno, murowane budowle na wsiac...