niedziela, 29 sierpnia 2010

Czwartkowy wieczór w Wilnie

Pilies gatve - ulica Zamkowa, jedna z najbardziej reprezentacyjnych uliczek na wileńskiej Starówce, prowadząca od Placu Katedralnego, od Wzgórza Giedymina do Placu Ratuszowego, zabudowana klasycystycznymi kamieniczkami, oraz jedną znakomicie zachowaną dwukondygnacyjną gotycką perełką, przy niej ulokował się strzelisty kościół uniwersytecki św. Jana.

Klimatyczna knajpka "Dvaras" serwująca tradycyjne potrawy kuchni litewskiej w przystępnych cenach - przyzwoity obiad można w niej zjeść w cenie od 15 do 30 litów (od 17 do 35 zł) - znajduje się gdzieś w połowie drogi między Placem Katderalnym a Ratuszowym. Często okupowana przez turystów z Polski, którzy zachowują się najgłośniej, najbardziej zuchwale i protekcjonalnie wobec kelnerów i kelnerek. Od znajomych często zdarzało mi się słszeć historie o tym, jak w czasie knoferencji, szkoleń i tym podobnych spotkań organizowanych w Wilnie niektórzy Polacy potrafią pogardliwie odnosić się do obsługi. Z pewnością jest to zachowanie, na które nie mogą sobie pozwolić w Niemczech, w Irlandii, Wielkiej Brytanii. Jedynie wschód stwarza niektórym możliwość powetowania sobie swoich upokorzeń, niepowodzeń, kompleksów.

W maju spotkaliśmy tu głośną grupkę pogardliwie pokpwiającą sobie z prymitywnych wyborców PiS. A tym razem trafiliśmy na biznesowy obiad przy stoliku obok, w którym uczestniczyło dwóch polskich biznesmenów i dwoje Litwinów. Rozmowa toczyła się w języku polskim i rosyjskim. Panowie z Polski władali tylko językiem ojczystym, Litwin komunikował się z nimi w języku rosyjskim, Litwinka usiłowała rozmawiać w łamanej polszczyźnie, niewykluczone, że miała polskie korzenie. Biznesmeni z Polski pletli androny o wielkości I Rzeczpospolitej, o słuszności polityki Piłsudskiego, o pogoni, o powstaniach, o wspaniałej wspólnej historii. Litewska para ledwie skrywała pobłażliwe uśmiechy, starajac się zachować uprzejmie wobec swoich gości.

A później jeszcze zasłyszane gdzieś na ulicy zdanie wypowiedziane w języku polskim przez uczestnika jednej z licznych tu wycieczek: "Szkoda, że Wilno nie jest polskim miastem". Wydaje się jednak, że nic bardziej mylnego. Gdyby Wilno miało być polskim miastem, czekał by je najprawdopodobniej los większości miast Polski B - stałoby się zapyziałą, zapuszczoną, zaniedbaną, niedoinwstowaną pseudometropolią, stolicą kresów północno-wschodnich, gdzie o wszystkim decydowaliby lokalni baronowie czy to z PO, czy PiS czy SLD, gdzie wszystko począwszy od sektora administracji publicznej a skończywszy na kulturze zostałoby do bólu upartyjnione. Byłoby takim miastem o jakim pisał przed II wojną Czesław Miłosz - prowincjonalnym, zaniedbanym, z elitami o raczej wąskich horyzontach.

Tymczasem Wilno będące stolicą Litwy, jest jedną z najpiękniejszych stolic europejskich.

niedziela, 22 sierpnia 2010

Do Różanegostoku. Słów kilka o Białorusinach katolikach

Słoneczna, upalna niedziela, od samego rana nic się nie układa, pomyliłem klucze do garażu z kluczami do mieszkania i spóźniliśmy się na miejsce spotkania przy stacji benzynowej u wylotu z Białegostoku w stronę Grodna. 10 minut spóźnienia, to da się jeszcze znieść. Godzina 7.40, Waslików jest jeszcze senny, niemrawy ruch na ulicach, mijamy tylko samochody na białoruskich numerach jadące w stronę Białegostoku. Wzgórze krzyży w św. Wodzie wzorowane na litewskiej Góze Krzyży w Saulai, pofałdowany krajobraz, a na całej północy czernieje już leśny masyw Puszczy Knyszyńskiej. Mijamy Czarną Białostocką, za Strażą kończy się Puszcza, krajobraz staje się otwarty, ale faluje tak samo, a może nawet jeszcze mocniej niż w okolicach Wasilkowa, w stronę Białegostoku wciąż ciągną jedynie auta na białoruskich numerach. W Sokółce odbijamy na północ, w stronę Dąbrowy Białostockiej.

Różanystok jest miejscem niezwykłym, nie tylko ze względu na sanktuarium maryjne, które mieści się w murach dostojnej barokowej świątyni, godnej samego Grodna bądź Wilna, a wyrastającej ni stąd, ni zowąd wśród szczerych pól. Ile razy bym tu nie zawitał, zawsze zdarza mi się słyszeć mowę białoruską. Na palcach jednej ręki można pewnie zliczyć w Białymstoku Polaków, którzy mieliby świadomość istnienia Białorusinów wyznania katolickiego. O katolikach Białorusinach na Białorusi, ktoś może i słyszał, ale w Polsce, na Podlasiu? Sam sobie zdałem z tego sprawę chyba dopiero tuż po studiach.

"Czeho", "takaja", "proczitajesz", "maładaja" - takie słowa udało mi się dziś wyłowić z rozmów starszych kobiet zmierzających do kościoła, kilku mężczyzn pod murem okalającym teren świątyni także przeplata rozmowę białoruskimi słowami. Swoją drogą ciekawe czy ci ludzie uważają siebie za Białorusinów? Szczerze mówiąc, wątpię. Gdyby ich o to zapytać, popatrzyliby zdumieni, wzruszyli ramionami i odpowiedzieliby z nieznoszącą sprzeciwu pewnością, że są Polakami z krwi i kości. Być może ich przodkowie byli unitami, którzy po 1905 r. po wydaniu ukazu toleranycyjnego przez cara Mikołaja II, przeszli na katolicyzm, bo cerkwi unickiej po jej likwidacji na terenach Cesarstwa Rosyjskiego w 1839 r. przecież nie przywrócono. Być może przedokowie części z nich byli Litwinami, i od XIV w. mniej lub bardziej szczerze wyznawali katolicyzm, łącząc go jeszcze przez dłuższy czas z elementami wierzeń pogańskich.

Podobno ksiądz Jerzy Popiełuszko w dzieciństwie także władał dialektem języka białoruskiego - urodził się wszak w położonych na zachód od Różanegostoku o około 20-30 km Okopach.

Miła dla ucha, śpiewna, ale jakże inna w intonacji i melodyce od języka rosyjskiego mowa. Podobną władała pewna babcia, która poprosiła nas o podwiezienie, gdzieś w okolicach Miednik na Litwie niemal 2 lata temu.

Do różanostockiego sanktuarium zmierzają także młodzi ludzie, ci rozmawiają ze sobą piękną, literacką polszczyzną. Czy w domu zdarza im się komunikować w języku białoruskim? Czy jest to tylko język ich babć i dziadków, a rodziców już niekoniecznie?

Białorusini w Polsce dali sobie wmówić, że dialekty języka białoruskiego, to mowa wiejska, prosta, chopska, słowem "obciachowa", do której wstyd się przyznać. Świadczy o niskim statusie społecznym, o niskim poziomie kulturalnym, o braku wykształcenia. To mowa ludzi prostych, niewyedukowanych, mowa upośledzająca, stygmatyzująca, która może tylko utrudnić życie. Środowiska Białorusinów wyznania prawosławnego zrzuciły już z siebie ten kompleks, powstają w Białymstoku nawet przedszkola z językiem białoruskim. Co zaś z katolikami władajacymi językiem białoruskim? W ubiegłym roku zrodziła się wśród kilku młodych osób inicjatywa, by w Białymstoku w białym kościele przy katedrze odprawiać raz w miesiącu nabożeństwo w języku białoruskim. Czy przetrwała? Nie mam bladego pojęcia. Na pierwszej takiej mszy pojawiło się około dwudziestu osób, w tym spora część z nich to wyznawcy prawosławia.

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

Moje wschody

Coraz trudniej żyć w tym kraju. Eskalacja konfliktu wokół krzyża pod Pałacem Prezydenckim ujawnia niespotykane dotąd w społeczeństwie pokłady agresji. Abstrahując od tego czy krzyż powinien tam zostać czy też nie, agresja, nienawiść z jaką spotykają się jego obrońcy w cywilizowanym państwie jest nie do przyjęcia. Podchmielone panienki kpiące z babć, elokwentne, pewne siebie, urodziwe, młode przedstawicielki stołecznej klasy średniej, które bez trudu wygrywają potyczki słowne z przerażonymi nieco w gruncie rzeczy prostymi kobietami, wieczór kawalerski panów w kominiarkach, który zamienił się w niewybredne kpiny z grupki obrońców, rozdygotany z nerwów, krążacy w kółko, nie mogący zapoanować nad emocjami dwudziestoparolatek wykrzykuujący kilkakrotnie tytł utworu AC/DC "Highway to hell", dobywająca się z głośników jazgotliwa muzyka. Słowem, niezły fun. To wszystko wygląda, jak kopanie leżącego.

A w sobotę podróż na południowy wschód, tak jakby ucieczka, ale od polskości uciec się nie da, niesiemy ją jak jakiś najprawdziwszy garb, którego nie sposób się pozbyć. Przedburzowe nieco Podlasie, parne, chmurzące się, szare, trasa do Siemiatycz już niczym nie może mnie zaskoczyć, wydaje się nawet - tym razem - nieco monotonna. Na drugim brzegu Bugu - Sarnaki, Platerów, bardziej otwarte przestrzenie, teren jeszcze delikatnie pofałdowany, sady, ogrody, niemal przedsmak Sandomierszczyzny. Obwodnice Międzyrzeca Podlaskiego, Radzynia Podlaskiego, Lubartowa, sprawiają, że podróż z Białegostoku do Lublina trwa niecałe trzy i pół godziny. Za Lublinem skręt w prawo do Bełżyc, po drodze widoczne ślady piątkowej nawałnicy - połamane drzewa, usunięte na pobocze konary, gałęzie, przepiłowane lipy jeszcze dzień wcześniej tarasujące drogę. Naprawdę sprawnie przeprowadzana akcja. Bez problemów dojeżdżam do Opola Lubelskiego, później Józefów, Annopol, droga wiedzie wzdłuż Wisły, na skarpie, stan wody jest wysoki, z samochodu dostrzegam bez problemu lustro rzeki, worki z piaskiem zabezpieczające przed przesiąkami wałów. Po drodze w kilku wioskach weseliska - kilkadziesiąt niemal samochodów karnie ustawionych na poboczu. Naprawdę z gustowną elegancją ubrani młodzi ludzie, brama powitalna przy domu najprawdopodobniej panny młodej. Atmosfera niekłamanej radości, a to wszystko w popołudniowym sobotnim słońcu, ze wzmocnionymi wałami na Wiśle w tle.

Tuż przed Sandomierzem i tuż za, w licznych wioskach, wypełnione z ogromnym czubem kontenery. Jest w nich wszystko - połamane krzesła, stoły, szafy, lodówki, telewizory. Gdzieś sterczy pionowo ceglana ściana domu, który runął podmyty do wody, w podpiwniczeniach, na niskich parterach pootwierane na oścież okna, ludzie wciąż suszą domy, i znowu worki wypełnione piaskiem, przy samej drodze.

Dalej Połaniec, Słupia, Koszyce, skręt w lewo na Brzesko i już za Brzeskiem zaczynają się Beskidy, z początku nieśmiało, coraz wyżej pną się w miarę zbliżania się do Nowego Sącza. Droga wąska, kręta, przede mną samochód ciężarowy wiozący jakieś odpady, co chwile wzbijają się z przyczepy w górę a to kawałki tektury, a to gazety, raz gubi kawałek blachy, całe szczęście spada ona na przeciwległy pas, którym akurat nikt nie jedzie. Część kierowców nie wytrzymuje, wyprzedzają pod górę, na zakręcie, na serpentynie, na linii ciągłej. Z Nowego Sącza jeszcze 30 km do Krynicy, i tu także ślady po kataklizmie - w pewnym momencie niknie prawy pas - pozostała wyrwa, urwisko, odgrodzona biało - czerwonymi barierkami, na długości około 50 metrów zniknęła całkowicie połowa drogi, wyszarpana przez płynący teraz leniwie, niewinnie, zupełnie niepozorny potokiem. A z Krynicy jeszcze kilkanaście kilometrów i już upragniona Słowacja...

Błyski - część 37

Kontakt z braćmi, pozostałymi za granicą, która jak się wydawało, okrzepła już na dobre, był mocno ograniczony, przez pewien czas nie istnia...