sobota, 27 marca 2010

U siostry Faustyny na Antokolu


Antokol, majowe intensywne słońce, zapach budzących się do życia sosen z antokolskich wzgórz. Kluczymy wąskimi uliczkami prowadzącymi od cmentarza, na którym pochowano ofiary litewskiej walki o niepodelgłość w styczniu 1991 r. Jedna z nich prowadzi w dół, między niezbyt ciekawą zabudową domków jednorodzinnych, gdzieś jakby w stronę kościoła świętych Piotra i Pawła. Czujemy jednak, że się pogubiliśmy. Przy parkingu koło jednej z bram wejściowych na cemntarz, stoi wysoka, szczupła dziewczyna o rozwianych, falujących bujnych blond włosach. Zamyka samochód, a jej rodzice czekają z kwiatami. Zatrzymujemy się i pytamy o dom, w którym mieszkała św. Faustyna. Rozmawiamy w języku rosyjskim, wyciągam przewodnik, odczytuję nazwę Grybo Gatve 29 a. Dziewczyna o domu, który przed wojną mieścił klasztor, nie słyszała, ale tłumaczy nam jak dojechać do Grybo Gatve. Usiłuje nas jednocześnie przekonać, że sami nie damy sobie rady i proponuje, że pojedzie z nami, by wskazać nam poszukiwaną ulicę, a później sama wróci pieszo, bo to przecież niedaleko; tyle że jadąc samochodem jednokierunkowymi uliczkami trzeba nadłożyć nawet kilka kilometrów, a ona wróci spacerem, bo w prostej linii to nie więcej niż 500 metrów. Rzuca kilka słów rodzicom w języku litewskim, ci uśmiechają się życzliwie, kiwają głowami i udają się w stronę bramy cmentarnej.


Rzeczywiście, samochodem zatacza się koło, na dodatek po drodze mnóstwo świateł, rozmawiamy z naszą przewodniczką w języku, który wydaje się nam być językiem rosyjskim, o bez wątpienia polskim akcencie. Wreszcie odbijamy na entych już światłach w prawo. Na następnym skrzyżowaniu Litwinka wskazuje nam drogę w lewo, a sama chce wysiąść i pójść w prawo. Nie godzimy się jednak, by wracała pieszo. Wiemy już jak tu dojechać, odwozimy naszą wybawicielkę, a sami robimy pętlę jeszcze raz.


Po kilku minutach, wracamy do skrzyżowania, na którym mamy skręcić w lewo. Tu zaczyna się już postsowieckie osiedle. Jak na blokowisko jednak nie wygląda najgorzej, niska, co najwyżej 4 – piętrowa zabudowa. Bloki zbudowane są z cegieł, nie z płyty, wokół dużo zieleni i przestrzeni. Spore parkingi, przestronne place zabaw, trawniki, mnóstwo dorodnych brzóz, gdzieniegdzie kasztany, lipy, drzewa owocowe. Dużo lepiej wygląda to blokowisko niż nowe osiedla wznoszone przez deweloperów w Białymstoku, na których nie ma miejsca na parkingi, na palce zabaw, na jakąkolwiek zieleń. Ziemia jest w cenie, im gęstsza zabudowa, im mniej przestrzeni na place zabaw, parkingi, tym większy zysk.


Parkujemy pod jednym z takich bloków. Z otwartego okna na parterze dobiega kojący chillout, może nieco za głośny, ale jeszcze do zniesienia. Wokół jednak same bloki, a numeracja się zgadza, gdzieś tu powinna być Grybo gatve 29 a. Na placach zabaw same radośnie rozkrzyczane dzieciaki. Wreszcie od strony skrzyżowania zmierza w naszą stronę około 50 – letnia kobieta. Podchodzimy z przewodnikiem, z którym nie rozstajemy się ani na chwilę, pytamy o dom numer 29 a, także oczywiście w języku rosyjskim. Z początku kobieta nieco nieufnie kiwa głową, że jesteśmy we właściwym miejscu, tyle, że my wciąż nie widzimy dawnego klasztoru. W międzyczasie kobieta odchodzi, ale po chwili namysłu wraca i prosi byśmy udali się za nią. Prowadzi nas w stronę bloku, mijamy żywopłot, jakąś pordzewiałą siatkę i naszym oczom ukazuje się drewniany, szarawy dom, z czerwonym dachem. Przysłonięty od strony ulicy przez budynek przedszkola, dlatego go nie dostrzegliśmy, otoczony zieleniącymi się drzewami, placem zabaw z wydeptaną przez dzieciaki trawą. Są godziny popołudniowe, wokół budynku biegają głośne grupki maluchów. Sami czujemy się jak sztubacy, wchodząc na teren przedszkola przez dziurę w siatce.


A więc to tak wygląda to miejsce! To właśnie tu, będąc w Wilnie, mieszkała siostra Faustyna. Rozkrzyczane radośnie dzieciaki, na prawo widok na czteropiętrowy blok o dużych oknach, z początku lat 80-tych pewnie, drabinki, kosz, drewniana zjeżdżalnia przykryta stożkowym daszkiem, huśtawki. Aż chce się wrócić do czasów dzieciństwa. Słowem klimat radości, nadziei, poczucia pełnej wolności.


Sam dom przypomina mi nieco kaplicę przy ul. Poleskiej, przy której przez pewien czas, po przyjeździe z Wilna do Białegostoku, mieszkał ks. Sopoćko. Istnieją nawet jakieś podobieństwa w krajobrazie, w nastroju, nawet w otoczeniu. Tu przedszkole, przy Poleskiej szkoła, tu i tam 4-piętrowe bloki, te jednak wizualnie nieco znośniejsze niż w Białymstoku. Jestem ciekaw na ile kaplica przy Poleskiej sprawiała, że ks. Sopoćko czuł się, jak u siebie w domu? Jeszcze wtedy, gdy przy niej zamieszkał, nie było przecież tych szpetnych peerelowskich bloków, nie było szkoły, za to wokół same ogrody i drewniane domki o dwuspadowych dachach, kryte czerwoną dachówką, niemal jak w Wilnie.


Nastrój spokoju, harmonii utrzymuje się, i nie chcemy wracać. Nie ma turystów, nie ma tłumów, naturalne życie wileńskiego blokowiska z taką perełką między blokami. Mija już niemal rok, a mam wrażenie, że byłem tam ledwie dwa, trzy miesiące temu.


wtorek, 16 marca 2010

Rekolekcje

Krótka wymiana smsów przed 21.00, tyle jeszcze rzeczy do zrobienia, a do tego jeszcze ciekawy spektakl w Teatrze TV – „Reszka”, obejrzany ledwie do połowy. Wszystko musi ostatecznie przegrać z Rekolekcjami. Tym razem – to chyba po raz pierwszy w B. – takie mocne granie w kościele.

Kościół św. Rocha, jedno z najbardziej mistycznych miejsc w mieście. Z wałów roztacza się za dnia zapierający dech w piersiach widok na ciemniejący na horyzoncie las Pietrasze, a nijakie na co dzień miasto nabiera cech zupełnie nierealnych. Smukła, sięgająca nieba wieża, zwarta bryła naśladująca strukturę kryształu. Perełka architektury modernistycznej, której budowę rozpoczęto jeszcze w latach 20-tych ubiegłego wieku. Projekt wyszedł spod ręki wybitnego architekta Oskara Sosnowskiego. Wnętrze nigdy mnie nie zachwycało, białe, za jasne, nie sprzyjające skupieniu, rozpraszające. Aż do wczoraj. Nawa główna pogrążona w półmroku, gra wielobarwnych świateł, rzucanych to na chór, to na rzeźby, gzymsy, filary, zgromadzonych wiernych, unoszących się i opadających raz miarowo, raz gwałtownie. Pod ołtarzem kłębił się już tłum, niektórym udało się nawet wejść na chór. Większość stanowią ludzie młodzi, sporo także 30 i 40 – latków.

Jestem spóźniony niemal godzinę. 2 Tm 2,3 zaczął grać o 20.30. Pierwsze dźwięki słyszę już na schodach opasujących wzgórze. Koncert jest oczywiście grany na instrumentach akustycznych, ale muzyka rozbrzmiewa w każdym zakątku przestronnej nawy, szczelnie wypełnia całe jej wnętrze. Pobrzmiewają w niej dźwięki raz to starożytnego Izraela, raz muzyki średniowiecznej, ale głównie mocnego rocka; skrzypce, saksofon, gitary akustyczne, instrumenty perkusyjne. Głosy kobiece i męskie. Brzmienie i nastrój takie, że łzy mimowolnie napływają do oczu, a całe ciało przeszywają dreszcze. Najprawdziwsze misterium we wznoszącej się ku niebu cząstce kryształu. Muzyka tworząca realną komunię na co dzień zupełnie obcych sobie osób, czyniąca miasto ludzi, których nic nie łączy, którzy nie potrafią bądź nie chcą wyrwać się ze swojego strachu i obojętności, by budować zupełnie bezinteresowne więzi, miastem ludzi sobie bliskich i stanowiących niemal jedno. Taka atmosfera musiała panować w pierwszych wspólnotach chrześcijańskich. W postnowoczesnej epoce to prawdziwy skarb, zwłaszcza w mieście, które szuka swojej tożsamości i wciąż nie może jej znaleźć.

Niby zwyczajna eklektyczna muzyka, jakiej niemało, gdzieś ktoś napomknął – tani chwyt marketingowy, ale w rzeczywistości z atmosfery, z wyrazów twarzy, gestów ludzi zgromadzonych w „Rochu”, wynikało, że coś jednak dużo więcej. Kwestia jak zechcemy spożytkować tę energię i czy w ogóle zechcemy?

wtorek, 9 marca 2010

Podróż na północ

Przeraża mnie perspektywa - być może konieczności - przeniesienia się do Warszawy. To miasto jest mi wciąż obce, nie czuję się dobrze na Mazowszu, ale wschód wyczerpał już chyba swoje wszystkie możliwości. Wolałbym odbyć podróż dużo dalej na północny wschód i osiąść na stałe gdzieś w Wilnie, mieście przyjaznym, "swoim", kojącym, niosącym spokój i umiar, prawdziwą różnorodność i wolność.

Niedzielna podróż, pewnie podświadomie na północ, w stronę Wilna. Nowa dwupasmówka kończy się już przed Katrynką. Tuż po przejechaniu wiaduktu nad torami dawnej kolei petersbursko - paryskiej, wycięte szerokie pasy starych sosen, po obu stronach wąskiej szosy, niedoszłej Via Baltica, droga dziurawa jak sito, w dni powszednie bez ustanku suną tędy ciężkie i ogromne Tiry, w stronę Bałtów i Estów, a może i jeszcze dalej. Tuż przed "Wikingiem" otwiera się prawdziwa, zapierająca dech w piersiach przestrzeń, dolina Supraśli, niegdyś Sprząśli, na horyzoncie czernieje Puszcza Knyszyńska. Wydobywamy się z ciemnego lasu Pietrasze po prawej i rezerwatu Antoniuk gdzieś po lewej, na zalane słońcem otwarte łagodne wzgórza. Latem wzdłuż tej leśnej drogi intensywnie pachną akacje, prawie tak jak na Węgrzech, przy granicy z Ukrainą.

A teraz otwiera się krajobraz litewski, północny, z postrzępionymi wierzchołkami ponad stuletnich świerków i sosen na styku z niebem. Opuszczamy się w dół, by za chwilę wspinać się łgodnie w górę. Jurowce. Baradziej już dzielnica, przedmieście Białegostoku niż dawna, prawdziwa wieś z drewnianymi domkami o dwuspadowych dachach, z ogrodami gorzko pachnącymi ziołami. Wieś przedzielona barierami dzwiękochłonnymi, zza których wyłaniają się w większości murowane potworki. Śliczne dziewczyny o malinowych ustach czekajace na autobus do miasta, ale to nie rodowite mieszkanki wsi, to dziewczyny "miastowe", jadące do którejś z knajpek w mieście, córki przedstawicieli nieśmiało zaryswoującej się wschodniej klasy średniej. Bujne, falujące, kasztanowe włosy rorzucone zalotnie i niedbale, uśmeichnięte, pewne swojej wartości, raczej miłe. Za Jurowcami zaczyna się już prawdziwa Puszcza. Miejsce, w którym był kiedyś grób partyzanta, któremu nie udało się uciec przed Niemcami, chyba zostało zrównane z ziemią. Miałem może 4 lata, gdy zbierając poziomki z rodzicami, natknęliśmy się na skromny drewniany krzyż zatopiony w liściach paproci i krzakach poziomek w starym sosnowym lesie. Dopiero dużo później napotkana przypadkowo starsza kobiecina opowiedziała nam historię nieszczęsnego partyzanta. Czy ktokolwiek się pofatygował, by przenieść kości nieszczęśnika gdzieś na cmentarz czy krzyż usunięto, a grób zalano asfaltem?

Za Katrynką wiatrołomy na bagnach wzdłuż drogi w tym miejscu na grobli. Później Rybniki, w których ubiegłej wiosny podczas wycieczki rowerowej rodowity mieszkaniec wioski oferował nam zupełnie bezinteresownie swój czas i wiedzę, i chciał nas prowadzić do miejsc, w których ginęli żołnierze AK. Było już jednak późno, umówiliśmy się na inny termin.

Dalej już tylko Przewalanka na skraju Puszczy i znowu otwarta przestrzeń, zalane słońcem łagodne wzgórza, bielone murowane kapliczki przy polnych drogach, odchodzących od ruchliwej ponad miarę szosy. Zjeżdżamy w lewo, na zachód, w stronę Jasionówki, przez położoną na stoku wzgórza Dobrzyniówkę, kilomter może dwa za wioską, na skraju lasu dostrzegamy murowaną kapliczkę zwieńczoną krzyżem. Inskrpypcja informuje, że w tym miejscu zginął śmiercią tragiczną w 1941 r. Stanisław Borys, 22 - letni chłopak, który prosi o trzy Zdrowaś Mario. Nad inskrypcją zdjęcie - pogodna, pociągła twarz młodego mężczyzny o dużych, ufnych oczach. Miejsce tajemnicze, otulone starymi sosnami, ze wzgóza roztacza się widok na skraj Puszczy i nieodległą wieś o nazwie Kujbiedy. Zza wierzchołka wzgórza unosi się dym z komina. Niemal naprzeciw kapliczki, po drugiej stronie wąskiej asfaltowej drogi, na skraju pola stoi niemal dwumterowy żeliwny krzyż na kamiennym postumencie z łacińską inskrypcją: "O crux ave spes unica salve nos ab omni malo", pod nią data - 1907.

A w drodze powrotnej już tylko kojące granie Marcina Kydryńskiego, kojarzące mi się nieodmiennie z odkrywanymi w ubiegłym roku średniowiecznymi grodziskami Bałtów albo Słowian w nieodelgłej Aulakowszczyźnie, Milewszczyźnie czy Trzciance. Kto by przypuszczał, że te pofałdowane łagodnie krajobrazy, sosnowe zagajniki będą tak zgodnie współbrzmieć z fado, z muzyką z Somalii, Wysp Zielonego Przylądka. Ten sam spokój, ta sama melancholia, ta sama nadzieja.

Błyski - część 37

Kontakt z braćmi, pozostałymi za granicą, która jak się wydawało, okrzepła już na dobre, był mocno ograniczony, przez pewien czas nie istnia...