sobota, 31 stycznia 2009

Kobiety w litewskiej muzyce - Jieva. Część 1

Szalenie bawi mnie ocenianie urody kobiet poszczególnych nacji w stereotypowy, uogólniający sposób, typu: "Polki są najpiękniejsze w Europie", "Niemki nie zanadto urodziwe, Angielki podobnie", przykłady podobnych obiegowych "ocen" można by jeszcze długo mnożyć, a to w odniesieniu do Włoszek, Hiszpanek, Rosjanek i tak dalej, i tak dalej...

Jednakże, gdyby mnie ktoś poprosił o wyrażenie opinii na temat Litwinek, nie potrafiłbym się powstrzymać od wydania sądu generalizującego. Bywając ostatnimi czasy z większą lub mniejszą regularnością na Litwie, zrozumiałem dlaczego jeden z moich dziadków stryjecznych, bo tak Go chyba trzeba nazwać - rodzony brat mego dziadka, więc dziadek stryjeczny - pojął za żonę właśnie Litwinkę. Nie dość, że pięknie śpiewają, to jeszcze odznaczają się interesującym typem urody. Ale żarty na bok.

W rzeczy samej Litwinki, z którymi miałem styczność charakteryzował ogromny spokój, opanowanie, skrzętnie ukrywana, a mimo to dostrzegalna czułość, czy jak ktoś woli - ciepło, i nie dającą się już w żaden sposób ukryć nuta głębokiej melancholii.

Któregoś razu za sprawą jednego z moich ulubionych bolgerrów - piszącego pod pseudonimem Heartlion - odkryłem jedną z najbardziej utalentowanych litewskich wokalistek śpiewającą w trzech językach: litewskim, rosyjskim i angielskim. Ale o niej wspomnę innym razem. Dziś chciałem zaprezentować moje poniekąd własne "odkrycie". Jieva. Młoda wokalistka, o niebiańskim wręcz głosie. Jej kompozycje przenika kojący spokój i radosna melancholia (jakby paradoksalnie to nie brzmiało). Nie mają w sobie nic z pretensjonalności, ulegania jakimkolwiek modom, trendom i nie jest to z pewnością muzyka, która mogłaby się dobrze sprzedawać. Zresztą cóż tu dużo mówić, zapraszam do wysłuchania i obejrzenia.









Zimowa wyprawa do Zabłudowa, dwa cmentarze i co ma z tym wspólnego dziadek Antoniego Słonimskiego

Gdyby nie te wszystkie malownicze wioski wokół, urokliwe miasteczka, nieprzebyte puszcze, zagajniki rozłożone na wzgórkach i w dolinkach, pagórki, pola, łąki, samo miasto byłoby nie do zniesienia. A że jest zima, to jestem skazany tylko i wyłącznie na wycieczki samochodowe, i choć brak słońca doskwiera mi niemiłosiernie, którejś niedzieli zbawienne złociste promienie przedarły się przez szarobure chmury, które nie dawały im z początku najmniejszych szans. Nie namyślając się długo, wbiłem się w auto i ruszyłem na południe, do słońca.

Niewiele zostało z dawnej świetności Zabłudowa, który upodobał sobie na swoją siedzibę ród Chodkiewiczów, jedna z jego gałęzi rzecz jasna, bo o siedzibach Chodkiewiczów w samej okolicy Białegostoku można wyczytać co najmniej dwóch. Któż dziś pamięta, że ten sławetny ród był pochodzenia rusińskiego? Któż dziś pamięta, że pierwsze księgi w języku rusińskim powstawały w drukarni hetmana Chodkiewicza właśnie w Zabłudowie, drukowane przez wychodźców z Moskwy - Iwana Fiodorowa i Piotra Mścisławca?

Któż wie o tym, że dziadek Antoniego Słonimskiego - Chaim Zelig Słonimski przez czas pewien wraz z żoną mieszkał właśnie w Zabłudowie?

Któż wie o tym, że jedna z najpiękniejszych drewnianych żydowskich synagog w przedwojennej Polsce istniała właśnie tu?

Dziś Zabłudów jest sennym miasteczkiem, by nie powiedzieć osadą, położoną na trasie z Białegostoku do Lublina, malowniczo wtuloną w raczej płaski krajobraz, gdzieniegdzie poprzetykany łagodnymi wzniesieniami. Nie sposób jednak nie ulec urokowi ośnieżonego miasteczka jadąc od strony Krynickich i widząc w oddali dwie smukłe wieże kościoła i obok wspaniałą kopułę cerkwi górujące nad miastem drewnianych przytulnych domków.


Stary cmentarz w Zabłudowie. Jedno z najciekawszych miejsc w miasteczku. Zachowało się tu sporo nagrobków z XIX wieku, na których bez trudu można odczytać imiona i nazwiska spoczywających tu osób. W tle niestety widać bloki z wielkiej płyty, to nieodłączny element polskiego krajobrazu, odziedziczony w spadku po latach komunizmu. Trochę wprowadziłem w błąd Czytelników pisząc powyżej o miasteczku drewnianych domków, ale tylko trochę, bowiem te - tak mi się przynajmniej wydaje - i tak stanowią przeważającą część zabudowy.


Kaplica na starym cmentarzu.



Kirukt, cmentarz żydowski na obrzeżach Zabłudowa przy malowniczej drodze do jednej z urokliwszych wiosek w okolicach Białegostoku - Krynickich.



Ohel - grób rabina. Iluż spoczywa tu Żydów, którzy znać musieli dziadka Antoniego Słonimskiego - Chaima Zeliga Słonimskiego, genialnego samouka i miłośnika nauk wszelakich.

niedziela, 25 stycznia 2009

Alytus i o litewskich krajobrazach

Lesiste i pofałdowane tereny na północ i na północny wschód od Białegostoku zawsze kojarzyły mi się z litewskim krajobrazem. Naczytawszy się o styku kultur, nie znając jeszcze Litwy właściwej, byłem pewien, że tutejszy krajobraz ma w sobie coś litewskiego - w swoim wyglądzie i w atmosferze, którą tworzy. Morenowe wzgórza porośnięte puszczą i zagajnikami z pewnością pamiętają dawnych mieszkańców tych ziem - Bałtów - czy to Litwinów, czy Jaćwingów. Na ich bytnośc tutaj wskazywałyby także nazwy wielu miejscowości - Sokołda, Trejgle, Szudziałowo, Jaświły, Jatwież Duża, by wymienić tylko kilka. Ślady po dawnych grodziskach w postaci sztucznie usypanych wzgórz, tajemnicze nie zbdane przez archeologów wzgórza, które mogą być pozostałościami po grodziskach, ale też kurhanami. Pozostałości po dworze myśliwskim Wielkiego Księcia Witolda, po którym pozostało tylko usypane ludzkimi rękami, o regularnym kształcie wzniesienie w okolicach Knyszyna, na skraju Puszczy Knyszyńskiej. Dziecięca wyobraźnia zaludniała te wszystkie gaje, puszcze, wzgórza wyobrażonymi postaciami z mitologii bałtyjskiej, rycerzami, bóstwami, duchami.

I to charakterystyczne słońce, tak nieodłączne od tych miejsc - ile razy bym nie wyruszył na północ czy na północny wschód, owe wzgórza, lasy, zawsze toną w jasnym, raz to nieco mglistym, innym razem wyraźnie i ostro podkreślającym kontury słońcu.

Droga na Litwę właściwą wiedzie przez ten charakterystyczny krajobraz, najpierw prosto na północ w stronę Korycina, przez puszczę, która później okaże się być tak typową dla lasów litewskich, dalej do Suchowoli, Sztabina, Augustowa, by wreszcie odbić na północny wschód w strone Sejn, wąską asfaltową drogą przez kolejna puszczę, tym razem Augustowską, jakże odmienną od Knyszyńskiej, ale też charakterystyczną dla litewskich lasów, gdzie między smukłymi jak maszty sosnami przebijają gładkie tafle błękitnych jezior. Przed Sejnami krajobraz się zmienia, wzgórza stają się wyższe, lasów ubywa i tak jest do Ogrodnik. Po litewskiej stronie krajobraz nieco łagodnieje, ale tylko nieznacznie, i jest to jedynie pozorny spokój. Tuż za Lazdiai otwiera się ogromna przestrzeń, której prózno szukać po polskiej stronie, może jedynie w okolicach Lipska w drodze do Dąbrowy Białostockiej, ale to też nie to. Krajobraz w drodze z Lazdiai do Alytus ma dużo większy rozmach, po wspięciu się na wzgórze z szosy roztacza się widok zapierający dech w piersiach, w dole rozpościera się długa i szeroka kotlina, obramowana na horyzoncie wzgórzami - jak tylko okiem sięgnąć -porośniętymi lasem nie mającym ani początku, ani końca. Tej przestrzeni i tego rozmachu nie sposób uchwycić żadnym aparatem, żadną kamerą, każda taka próba przyniesie w rezultacie tylko jego mizerną karykaturę. Wszyscy znajomi, z którymi zdarzyło mi się jechać do Wilna, oniemieli w tym miejscu, tu rzeczywiście można zrozumieć i poczuć czym jest prawdziwy zachyt. Głęboko wierzę w to, że zapierający dech w piersiach krjobraz i piękna architektura są w stanie czynić ludzi lepszymi, tych ludzi oczywiście, którzy są na to gotowi. Nie bez przyczyny wilnianie - bez wnikania w ich narodowość, czy to Litwini, czy Polacy, czy Rosjanie, czy Białorusini - odznaczają się ogromną życzliwością, opanowaniem i spokojem.

Około 2 godzin i 45 minut jazdy samochodem i dojeżdżamy do największego miasta w drodze do Wilna. Alytus. Szóste co do wielkości miasto Litwy, 70 tysięcy mieszkańców. Malowniczo rozłożone na wzgórzach wtulających się w szeroko płynący niemal przez centrum miasta Niemen. Jadąc do Wilna można Alytus zupełnie zignorować, widząc z okien samochodu socrealsityczne budowle z wielkiej płyty, sporą blaszną Maximę i kilka stacji beznzynowych. Warto jednak na drugich bodaj światłach przed pojechaniem prosto w stronę Wilna, skręcić w lewo, do centrum. Tutaj zaczyna się inny świat, ulica wysadzona z jednej i drugiej strony szpalerem drzew, zabudowę tworzą znośne posowieckie budynki przeplatane cudem ocalałymi licznymi urkoliwymi drewnianymi domkami o dwuspadowych dachach. I znowuż cudowne, jasne, intensywne słońce, zupełnie odmienne od słońca warszawskiego, lubelskiego, krakowskiego, koszyckiego czy budapesztańskiego, słońce dużo bardziej “północne”, albo z mgiełką, albo ostro wydobywające wszelkie kontury, słońce inspirujące, olśniewające, czy wręcz uduchawiające. Po prawej stronie w samym centrum miasta wyrasta piękny sosnowy las. Las w centrum miasta nie jest właściwie niczym zdumiewającym, podobnie jest w Augustowie, tylko bez tego uroku, podobnie też w Białymstoku, ale tu las jest mieszany. Parkujemy samochód przy kilkukondygnacyjnej szarej budowli, która przypomina siedzibę urzędu. W odległości kilkunastu metrów zaczyna się szeroki deptak ze stojącym na środku nowoczesnym ratuszem, wzniesionym prawdopodbnie jeszcze w schyłkowych czasach ZSRR, ale mającym w sobie coś z budowli, którą widziałem kiedyś na jakiejś pocztówce z Finlandii. Budynek niewysoki, w kształcie prostopadłościanu, ze stanowiącą jego integralną część, nienachalnie przyklejoną wieżą o krótkiej, ostrej iglicy. Naprawdę ciekawa architektura. W przeciwległym końcu deptak zamyka sosonowy las, w którym pewnie mieszczą się sanatoria i ośrodki wypoczynkowe.

Z przewodnika wynika, że w mieście nie ma wielu zabytków, ale nam wystarczają tonące w słońcu malownicze drewniane domki i odbijające słoneczne promienie bursztynowe pnie sosen. W pobliżu ma być XIX - wieczna synagoga. W sklepie z armoatycznymi herbatami i czekoladami, jasnowłosa sprzedawczyni w zwiewnej białej letniej sukience tłumaczy nam przeplatając słowa rosyjskie polskimi - jak do dojść do dawnej bożnicy. Wychodzi nawet z nami przed sklep, by dokładnie wskazać drogę. Ceglana budowla wtula się w stok zielonego wzgórza, wokół nowe domki jednorodzinne, a gdzieś w dole płynie niewdoczny z tego miejsca Niemen. Najbardziej malowniczo jednak rzeka płynie na skraju miasta po drodze do Wilna, otoczona wzgórzami porośniętymi mieszanym lasem, najpiękniej wyglądającym wczesną jesienią - rozświetlonym w słońcu wszystkimi odcieniami czerwieni, żółci i brązu. Drzewa stromymi zboczami schodzą ku rzece, tworząc razem z nią przepiękny widok, wywołujacy obok zachwytu uczucie niezrozumialej grozy.





sobota, 17 stycznia 2009

Troki 2008. W poszukiwaniu litewskich Karaimów








Dwa razy udało mi sie odwiedzić Troki w ubiegłym roku. I chyba bym skłamał, gdybym napisał, że byłem ciekaw konfrontacji wspomnień, obrazów, zapamiętanych zdarzeń z pierwszego pobytu w Trokach w bodaj 1988 roku, z wrażeniami z roku 2008. Z pierwszego wyjazdu zachował się obraz tonącego we wrześniowym słońcu jeziora, drogi wiodącej przez ogromny sosnowy las, mgliste wspomnienie jakiegoś nieprzyjemnego sprzedawcy w jedynym otwartym wówczas kiosku, w którym mama kupiła mi książkę o Trokach w twardej oprawie, w języku litewskim, z pięknymi fotografiami. Utkwił mi też w pamięci długi drewniany pomost prowadzący na wyspę z zamkiem z czerwonej cegły, kilka wnętrz i przewodniczka oprowadzająca rosyjskojęzyczną grupę, do której w pewnym momencie się podłączyliśmy. I coś przyjaznego, ciepłego, pobudzającego dziecięcą, a zwłaszcza chłopięcą wyobraźnię, złaknioną walecznych rycerzy i warowni wszelakich.

Wyobraźnia mężczyzny nie jest już taka barwna, żywa, intensywna i niespodziewana. Tym razem byłem dużo bardziej złakniony potraw kuchni karaimskiej, z którą nigdy wcześniej nie miałem do czynienia, niż rycerskich opowieści kryjących się w murach trockiego zamku. Zamek w zasadzie tylko obeszliśmy. Najbardziej byłem ciekaw atmosfery samego miasteczka i wszystkiego tego, co mogłoby się wiązać z Kariamami - interesującym ludem pochodzenia tureckiego wyznającym w gruncie rzeczy judaizm, który osiadł tu za czasów Wielkiego Księcia Witolda.

Pierwszą rzeczą jaką uczyniliśmy, gdy dotarliśmy do Trok w połowie lipca ubiegłego roku było udanie się do kariamskiej restauracji, tuż niedaleko kienesy i muzeum poświęconego Karaimom. Wąską uliczką pnącą się delikatnie w górę wzdłuż brzegu jeziora, zabudowaną z dwóch stron drewnianymi domkami z trzema oknami w szcycie i dwuspadowymi dachami doszliśmy do miejsca, w którym po raz pierwszy miałem zakosztować dań kuchni karaimskiej i delektować się atmosferą drewnianej, niskiej i niebywale urokliwej zabudowy wokół.

Chłodnik karaimski - tak całkowicie odmienny od chłodnika litewskeigo, serwowanego w Wilnie czy gotowanego według receptury babci przez mamę - podała nam około dwudziestoletnia dziewczyna o egzotycznej urodzie - czarnych spiętych bujnych włosach i ni to jasnej, ni to śniadej karnacji, za każdym razem nieśmiało, ale też dumnie wbijająca spojrzenie w stół. Chłodnik był wyśmienity - białej barwy, pikantny, z kawałkami ogórków, szczypiorem, czosnkiem, pietruszką, z kefiru albo naturalnego jogurtu, z dodatkiem zapiekanych ziemniaków.

Drugi przyjazd do Trok, w sierpniu był nieco dłuższy, mieliśmy właściwie pół dnia na kuchnię karaimską, zamek, jezioro, wyspę, muzeum karaimskie, kienesę - gdyby ta choć raz zechciała być otwarta - i cmentarz karaimski.

Tym razem odłączyłem się od kilkuosobowej grupy, z której każdy miał zuepłnie inne oczekiwania wobec Trok, a okazało się, że tylko ja byłem zainteresowany cmentarzem. Najpierw jednak rutualnie przeszliśmy pomostem na wyspę z zamkiem. Była niedziela stąd też wydawało się, że nie ma najmniejszych szans na chwilę wyciszenia. Na pierwszej wyspie przy brzegu starsza, ubogo ubrana kobieta zapraszała nas serdecznie na przejażdżkę łodzią, na której mial wiosłować jej mąż - jeszcze starszy pan, dorabiający pewnie do skromnej emerytury. Nie skorzystaliśmy jednak. Z żalem.

Mimo zgiełku, mimo nieprzebranych tłumów, niemal wydarłem z tego zgiełku chwilę na kontemplację. Tuż przy wejściu na pomost od strony miasta wysoka, szczupła, młoda może 19 - letnia dziewczyna ustawia się z saksofonem i zaczyna grać jazzowe standardy, pięknie, z uczuciem, i choć w dżinsach i prostym tiszercie, ze związanymi w kucyk ciemnymi falującymi blond włosami, wymykającymi się niesfornie z uwięzi, wyglądała jak prześliczna postać ze starych litewskich legend.

Czas jednak nagli, a chcę jeszcze zobaczyć karaimski cmentarz. Ku mej uciesze dziewczyna składa saksofon i kieruje się w stronę miasta. Spokojnie i bez żalu mogę odejść w stronę mostu. Za mostem mam skręcić w lewo, podejść pod górkę i moim oczom ma się ukazać miejsce spoczynku tutejszych Karaimów. Skręcam w lewo w wąską uliczkę, na wszelki wypadek pytam młodą dziewczynę pilnującą prywatnego parkingu na podwórzu czy idę właściwie. Z początku zwracam się do niej po angielsku - pytam w jakim języku możemy rozmawiać - okazuje się, że mówi po polsku. Życzliwie, z uśmiechem wskazuje mi drogę na cmentarz. Jeszcze 100 metrów i jestem na miejscu. Na szczycie wzgórza, z którego roztacza się cudny widok na jezioro i iglasty las. Przez moment - nawet pomimo jeziora w tle - czuję się jak na mizarze w Kruszynianach. To coś tak charakterystycznego w atmosferze dla kresowych cmentarzy tatarskich odnajduję także na cmentarzu karaimksim w Trokach - karłowate, powykręcane sosny, pagórkowaty teren, brak krzyży, kamienne nagrobki - bądź to nieociosane polne kamienie, a raczej głazy, bądź kamienne stelle. Przez uchyloną furtkę wchodzę na teren porośnięty trawą po kolana, poza mną nie ma tu nikogo. Dopiero po chwili pod ogrodzenie cmentarne podjeżdża imponujący dżip, z którego wysiadają trzy osoby - dwóćh mężczyzn i kobieta, wszyscy w średnim wieku, rozmawiają ze sobą w języku litewskim, przygladają mi się z zainteresowaniem choć nie mam karaimskich rysów, czego z kolei nie można powiedzieć o nich. W ich twarzach i posturach znać te tak typowe wschodnie rysy - ciemne włosy, dość śniada karnacja, raczej niewysocy. Brakuje im skośnych oczu, ale łapię się na tym, że nie są przecież Tatarami, choć i w przypadku naszych Tatarów skośne oczy, kruczoczarne włosy, wystające kości policzkowe czy śniada karnacja nie są czymś wcale takim oczywistym. Poza nami nie pojawi się juz do końca naszego pobytu tutaj nikt więcej. Schodzę w dół, w stronę jeziora, tu się zaczynają chaszcze, krzewy, trawa jest wyższa, drzewa iglaste mieszają się z liściastymi, i tu znajduję dużo więcej kamiennych, okazałych nagrobków, słońce do tego miejsca nie dochodzi, kroczę z trudem w cieniu, przedzieram się przez wybujałą letnią roślinność, tylko od strony jeziora dobiegają krzyki turystów kapiących się gdzieś na plaży i pływających łódkami, gdyby nie oni panowałaby tu prawdziwie cmentarna cisza. Ten skarawek także przypomina mi zarośniętą krzewami częśc mizaru w Kruszynianach. Z trwogą spoglądam na zegarek, już na mnie czekają, ale wiem, że tu jeszcze wrócę, juz wkrótce…

MD vel opiekun ogrodów

sobota, 3 stycznia 2009

Sara. Kilka refleksji o Żydach, Polakach i Litwinach

Sara miała smutne oczy i nieco ponury wyraz twarzy, sprawiała wrażenie osoby, która znalazła się w tym czasie i w tym miejscu bardziej z poczucia obowiązku, niż z wolnego wyboru. Jako osoba inteligentna potrafiła nadać temu jednak sens. Dostała przecież pod opiekę grupę kilkunastoletnich (może 17, może 18 letnich) dziewcząt, które były święcie przekonane - zewsząd o tym słyszały - że jadą do kraju, gdzie ludzie są im wrodzy i żywią wręcz zwierzęcą wobec nich niechęć. Stąd też prośba Sary, by wytłumaczyć jej podopiecznym, że hasła, które z każdej niemal strony wyzierają na murach, na ścianach bloków, budynków użyteczności publicznej, nie są skierowane przeciw nim. I rzeczywiście przypadek sprawił, że staliśmy w tym momencie przed ścianą bloku, na której czarnym sprejem ktoś wypisał “niszcz nazizm”, nabazgrał też kilka swastyk i krzyży celtyckich na szubienicach. Szczęście nie trwało jednak długo. Tuż przy miejscu, w którym niegdyś stał dom Ludwika Zamenhofa, gorliwi troglodyci zadbali o to, by na ścianie budynku bodaj uniwersyteckiego znalazła się także gwiazda Dawida na szubienicy. Czy można było wówczas zdobyć się na powiedzenie czegoś mądrzejszego niż to, że “rozwiązaniem nie jest ukrywanie takich rzeczy”. Ukryć się nie da, a czy gdyby nie to, że Sara spostrzegła te bazgroły, ktoś z nas, by o tym tak sam z siebie powiedział? Czy jest sens tłumaczyć, że jest to margines? A jeśli nie jest?

Przez moment można było odnieść nawet wrażenie, że Sara ma swego rodzaju poczucie misji. Dostrzegalny był jakby rys tak charakterystyczny dla Szewacha Weissa. A może to tylko ten paskudny mechanizm chęci widzenia i słyszenia tego, co widzieć i słyszeć się chce?

Sara urodziła się we Lwowie, po wojnie jako dziecko trafiła do Szczecina, na ledwie pół roku, później rodzice wyjechali do Izraela. Polski rozumiała doskonale, potrafiła też rozmawiać łamaną polszczyzną, ale nie przejawiała większej ochoty do czynienia tego, wolała dużo bardziej język angielski czy rosyjski, jako języki komunikacji. Nikt nie pytał dlaczego. Aby nie urazić.

Te sprawy językowe zaprzątają mnie od czasu częstych i regularnych wyjazdów do Wilna. W tym mieście nie mając pewności z kim mam do czynienia - zwracałem się do wilnian w języku angielskim lub rosyjskim, pytanie z reguły brzmiało “czy możemy rozmawiać w języku angielskim czy rosyjskim”, pytanie o możliwość komunikowania się w języku polskim padało tylko wtedy, gdy intuicja podpowiadała mi, że mogę mieć do czynienia z osobą polskiego pochodzenia. To jakiś rodzaj podświadomej poprawności politycznej czy kulturowej. Nie wypadało przecież z góry zakładać Polakowi w Wilnie, że wszyscy władają językiem polskim, bo można tym przecież urazić Litwinów. Nonsens? Z pewnością, ale skutecznie działający. Poczucie, że Litwini mogą nas odbierać, jako potomków dawnych kolonizatorów, którzy przyjeżdżają do stolicy niepodległej Litwy i czują się, jak u siebie, przyjeżdżają jako na swoje, jakby chcieli znowu ich polonizować. Cóż z tego, że tak może uważać garstka zagorzałych nacjonalistów. W dobie wszelkiego rodzaju poprawności, wszelkie nonsensy przenikają, przesączają się w głąb tego co świadome i nieuświadomione, co jest kwestią wyboru, i co kwestią wyboru już nie jest. Nawet stojąc w kolejce do Posh Clubu padła sugestia byśmy rozmawiali między sobą po angielsku, trzech Polaków otoczonych Litwinami, być może Rosjanami, Białorusinami, pewnie też miejscowymi Polakami, osobami łączącymi kilka tych etnosów w sobie, lęka się między sobą rozmawiać po polsku, by nie wzbudzić wobec siebie niechęci. Skąd to założenie, że młodzi Litwini zareagowaliby negatywnie na nasz polski język?

Złożoną materią są te wszystkie lęki, urazy i niechęci wobec języków. Sara jednak preferowała angielski i rosyjski. I nikt nie pytał dlaczego.

Chodząc po ponurym, szarym mieście w deszczu, chłodnym wietrze, temperatura wspólnego wędrowania z każdą chwilą jednak rosła. Bariery ograniczonego zaufania powoli zaczynały kruszeć, by pod sam koniec rozpaść się w drobny mak. Pojawiło się ciepło, szczere uśmiechy, wciąż jeszcze delikatna, ledwie dostrzegalna, ale jednak zawsze nić sympatii.

- Czy mogę ci zadać pytanie? Jeśli będzie zanadto prywatne nie odpowiadaj na nie proszę. Skąd to twoje zainteresowanie Żydami?

Odpowiedź mogła być tylko banalna - czy mieszkając w mieście, którego żydowscy mieszkańcy stanowili niegdyś ponad 50% społeczności, można nie interesować się kultura i historią Żydów? Czy można ją wypreparować, wyciąć, jak wrzód z historii miasta? Czy mieszkając w Polsce można nie być ciekawym dziejów ludu, który zamieszkiwał ten kraj od ponad 800 lat? Czy będąc chrześcijaninem można nie być ciekawym judaizmu?

Wielce możliwe, że oczekiwała zupełnie innej odpowiedzi. Wielce możliwe, że niewyobrażalnym wydawało się jej zainteresowanie tym, czego nie można uczynić wewnętrzną cząstką siebie.

Katrynka - kontrasty

Puszcza Knyszyńska już od niepamiętnych czasów wydawała mi się być bramą do innego świata. Z Białostoczka była to zaledwie kilkunastominutow...