Choć nie lubię tego określenia, bo wydaje mi się, że strasznie się zdewaluowało ostatnimi czasy, to nie znajduję lepszego dla opisania urokliwej wioski w sercu Puszczy Knyszyńskiej - Kopisk to naprawdę magiczne miejsce, jedno z najbardziej magicznych miejsc w puszczy. Po raz pierwszy trafiłem tu pewnie mając 2, może 3 lata, przywieziony przez rodziców, ale nic z tego czasu oczywiście nie pamiętam. Później docierałem tu już bardziej świadomie. Właściwie, gdyby nie Puszcza Knyszyńska ze swoją tajemniczością, magią, różnorodnością, pierwtonością, nieopisanym urokiem, pewnie już dawno wyruszyłbym gdzieś do Warszawy, a może i jeszcze dalej. Są tu na wschodzie miejsca, dla których warto się poświęcać i trwać w tej niezbyt przyjaznej części kraju wbrew wszystkiemu, miejsca które znakomicie rekompensują wszelkie absurdy, nonsensy, małości, podłości dnia codziennego.
Do Kopiska można dojechać tylko leśnymi drogami, żadnego asfaltu, żadnego betonu, tylko względnie szeroka żwirówka prowadząca od trasy Knyszyńskiej przez Chraboły, albo od trasy augustowskiej, kilka kilometrów jazdy przez las, a po drodze żadnych wiosek, tylko smukłe sosny i świerki, niektóre grubo ponad stuletnie, droga jak leśny tunel, wijąca się jak zaskroniec, którego przy odrobinie szczęścia można spotkać, gdzieś w krzakach zbierając poziomki lub jagody. Ale to nic strasznego, zaskroniec w mitologii litewskiej miał przynosić szczęście - litewscy gospodarze postrzegali go jako pożądanego gościa w swoich sadybach.
Prawdziwa leśna głusza, droga jak serpentyna, pofałdowany teren, w czasie ostatniej wojny schronienie dla prężnie działąjącej tu Armii Krajowej. Kiedyś - jeszcze w czasach szkoły podstawowej - zdarzyło mi się czytać w lokalnej gazecie, jakieś legendy o leśnych, którzy gdzieś w zamierzchłych czasach mieli kupcom przestępować drogę w okolicach Kopiska. Później bodaj w "Świecie Młodych" natknąłem się na artykuł o kopalniach krzemienia sprzed 10 tysięcy lat, niedaleko wsi, choć raczej bliżej szosy augustowskiej. Leśne wzgórza z widocznymi w nich zagłębieniami, których nie zatarał całkowicie czas. Odkrył je leśnik pasjonat, uważny jak poeta, latami przemierzający puszczańskie drogi, by wydobyć przez przypadek z piasku pozostałości toporków i innych krzemiennych narzędzi.
Ostatnio, o Kopisku opowiadał nam ksiądz w cywilu. Przed 20 dotarliśmy do wsi i zakłóciliśmy duchownemu przedwieczorną kontemplację. Ale tak z egoistycznego punktu widzenia warto było. Warto było wysluchać historii o Własowcach, którzy wymordowali kilkunastu mieszkańców Kopiska tuż przed końcem wojny. Najpierw poprosili miejscowych, by każdy kto ma broń, stawił się we wsi, do walki z Niemcami. Upozorowali zmianę frontu, a później zaprowadzili nieszczęśników do lasu na skraju śródleśnej Polany i brutalnie rozstrzelali, teraz w tym miejscu stoi żelazny krzyż. Piękno naznaczone tragedią jest tu na wschodie powszechne. Do dziś nie potrafię zrozumieć tego melanżu urokliwych lasów, pagrórków i ludzkiego okrucieństwa. Kontrast zuepłnie niepojęty.
Jeszcze historia o sowie płomykówce, która zagnieździla się w kościelnej wieży, o studentach historii sztuki z Warszawy i Lublina, odwiedzających tak chętnie tutejszy kościół. Kościół swoją architekturą nawiązujący do świątyń podkarpackich. Jego twórca miał w ten sposób nawiązać do kopiszczańskiego krajobrazu - pofałdowanego, pełnego wolności, przestrzeni, polany otulonej prastarą puszczą. Wszystko jest tu harmonijne, zgodne, a pod wieczór we wsi panuje cisza, która przywołuje we mnie wspomnienie ciszy i spokoju wsi słowackiej. Kurov. W drodze z Bardejowa do Krynicy. Z kościołem i cerkwią, z dziadkiem, który otworzył nam kościół i opowiadał o trudnościach finansowych parafii, z babcią, która wyszla przed dom, by choć chwilę porozmawiać z przybyszami o kurkach, o krówkach, ze śpiewami dochodzącymi z cerkwi, do której zaglądamy przez uchylone drzwi. Ale w Kopisku nie ma cerkwi, i poza księdzem incognito nie uda nam się porozmawiać z nikim więcej. Powoli zaczyna zmierzchać, trzeba wracać do miasta. 20 - 25 minut i jesteśmy w innym świecie.
****Zdjęcia z Kopiska
niedziela, 26 lipca 2009
niedziela, 19 lipca 2009
Milewszczyzna
O grodzisku w Milewszczyźnie usłyszałem po raz pierwszy od gospodarza z Aulakowszczyzny, na polu którego znalazło się inne średniowieczne grodzisko. Mieszkańcy osady w Aulakowszczyźnie, po jej spaleniu w czasie ataku bliżej nieokreślonych napastników, mieli przenieść swoją siedzibę 3 kilometry na zachód i ulokować ją również nad rzeką Kumiałką. Dziś Kumiałka to bardziej niepozorny malowniczy strumyk niż rzeka, który jednak w X - XII w. musiał być szeroką, wijącą się między pagórkami rzeką, stanowiącą naturlanego sprzymierzeńca obu grodów.
Grodzisko w Milewszczyźnie jego założyciele rozlokowali na naturalnym wzgórzu, najwyższym w całej okolicy. Obecnie porastają je krzewy i drzewa owcowe, tworząc nieprzebyty gąszcz, najbardziej urokliwy wiosną. Zauważyłem na nim też metalowe krzyże symbolizujące stacje drogi krzyżowej. W XIX wieku w pobliżu grodziska wzniesiono kamienne zabudowania folwarczne, wykorzystywane obecnie jako miejsce biwakowania. Ile razy bym nie był w Milewszczyźnie, nigdy nie zdarzyło mi się tam uraczyć żywej duszy, co dodaje miejscu jeszcze większej tajemniczości. Zawsze cisza, spokój, atmosfera przypominająca mi jakąś sztukę z teatru telewizji dla młodzieży z dawnych jeszcze czasów. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie ani jej tytułu, ani głównego wątku, w pamięci nie zatarła się jedynie jej atmosfera i kilka obrazów pełnych bujnej zieleni i tajemniczości.
Drogi prowadzącej do grodziska strzegą zabudowania będące najprawdopodobniej pozosgtałością dawnego młyna wodnego - dwa stare drewniane domy w otoczeniu wiekowych drzew owocowych - ten po prawej kryty czerwoną dachówką, nie ogrodzony płotem i nieco mniejszy po lewej, nieznacznie zapadnięty w ziemię. W oknach stoją kwiatki, wiszą firanki, co wskazywałoby na to że ktoś tu jeszcze mieszka, ale te firanki nigdy nie poruszają się, nikt nie wygląda przez okno, nie krząta się na podwórzu. Tuż za równie tajemniczymi, jak grodzisko domami wolno toczy swoje wody Kumiałka (językoznawcy pewnie powiedzieliby, że nazwa rzeki jest pochodzenia bałtyjskiego); następnie należy przejechać przez drewniany most i wspiąć się na wzgórze.
Miejsce skrzętnie kryje swoją tajemnicę. Czy było to grodzisko Bałtów czy Słowian? Co się stało z jego mieszkańcami? Czy ich osada została również zaatakowana i doszczętnie zniszczona? Wszystko wskazywaloby na to, że tak, skoro nie rozwinęła się w miasto czy miasteczko, które przetrwałoby do naszych czasów.
niedziela, 12 lipca 2009
Każdy
Drobny, zgarbiony, w wyszarzałej, niegdyś białej koszuli dziadek kurczowo trzymający się barierki nad strumkiem przy ruchliwej szosie wylotowej z miasta, na tle wyciszonej zieleni wieczornego parku z przerażeniem spogląda na pędzące szaleńczo tuż obok niego tiry. Tak drobny, tak mocno wpijający się w barierkę, że w przedwieczornej szarości prawie niedostrzegalny. Przesuwający się z trudem jakby donikąd, bo gdzież o tej porze może zmierzać starszy człowiek?
Dziewczyna w wytartych dżinsach, o bujnych brązowawych włosach, wyłonowiszy się z parku wraca do jednego ze starych domów, wzniesionych jeszcze przez fabrykanta na początku ubiegłego wieku dla swoich pracowników, nagle się odwraca i spogląda na mnie zniszczona twarz starej kobiety, mającej przecież nie więcej niż 30 lat.
Mężczyźni, których przed chwilą opuściła, siedzą na ławeczce w parku, popijając tanie wódki i wina. W oknach ich parterowych domków na tle bujnych ogrodów zapaliły się już światła. Za zasłonami żony i dzieci prawdopodobnie oglądają telewizję, a może dzieciakom udało się w tym roku wyjechać na wakacje?
Jeszcze za pałacem Hasbacha, tuż przed "bramą do innego świata" miejsca na ścieżce ustąpi mi uśmiechając się życzliwie zataczający się wąsaty meżczyzna, w oparach alkoholu unoszących się w promieniu co najmniej metra, w wybrudzonych trawą spodniach, gdy go mijam rzuca kilka uprzejmych słów.
Dalej jest już inny świat, jeszcze tyko kilkaset metrów i na tle pomarańczowego nieba tuż po zachodzie słońca, wyłaniają się strzeliste bliźniacze wieże negotyckiej fary, trochę na prawo przysadzista wieża świętego Wojciecha, niegsyś kirchy, tak zwane apartamentowce, galeria Biała, nawet szpetne wieżowce w zachodniej poświacie nie rażą tak bardzo. Za sobą zostawiłem świat, który nie ma nic z miejskiej mityczności Tuwima, nic z jego wiosenno-letniej żywotności, nie ma nic wspólnego z ulicą Towarową Gałczyńskiego.
A przecież żadna z tych osób nie jest przypadkowa, każda jest całym światem i ma swoją historię do opowiedzenia, której chciałoby się wysłuchać.
Dziewczyna w wytartych dżinsach, o bujnych brązowawych włosach, wyłonowiszy się z parku wraca do jednego ze starych domów, wzniesionych jeszcze przez fabrykanta na początku ubiegłego wieku dla swoich pracowników, nagle się odwraca i spogląda na mnie zniszczona twarz starej kobiety, mającej przecież nie więcej niż 30 lat.
Mężczyźni, których przed chwilą opuściła, siedzą na ławeczce w parku, popijając tanie wódki i wina. W oknach ich parterowych domków na tle bujnych ogrodów zapaliły się już światła. Za zasłonami żony i dzieci prawdopodobnie oglądają telewizję, a może dzieciakom udało się w tym roku wyjechać na wakacje?
Jeszcze za pałacem Hasbacha, tuż przed "bramą do innego świata" miejsca na ścieżce ustąpi mi uśmiechając się życzliwie zataczający się wąsaty meżczyzna, w oparach alkoholu unoszących się w promieniu co najmniej metra, w wybrudzonych trawą spodniach, gdy go mijam rzuca kilka uprzejmych słów.
Dalej jest już inny świat, jeszcze tyko kilkaset metrów i na tle pomarańczowego nieba tuż po zachodzie słońca, wyłaniają się strzeliste bliźniacze wieże negotyckiej fary, trochę na prawo przysadzista wieża świętego Wojciecha, niegsyś kirchy, tak zwane apartamentowce, galeria Biała, nawet szpetne wieżowce w zachodniej poświacie nie rażą tak bardzo. Za sobą zostawiłem świat, który nie ma nic z miejskiej mityczności Tuwima, nic z jego wiosenno-letniej żywotności, nie ma nic wspólnego z ulicą Towarową Gałczyńskiego.
A przecież żadna z tych osób nie jest przypadkowa, każda jest całym światem i ma swoją historię do opowiedzenia, której chciałoby się wysłuchać.
niedziela, 5 lipca 2009
Majewo Kościelne
Wieżę kościoła dostrzegłem przez przypadek z szosy z Janowa do Sokółki, w pobliżu Trzcianki. Do Majewa Kościelnego wiedzie dziurawa jak szwajcarski ser asfaltowa szosa. Kościół zbudowany z potężnych kamieni, w które obfitują pobliskie pola, wznosi się na niewielkim wzgórzu. Wzgórze nazywało się niegdyś Kramieniec, a świątynię zaprojektował szlachcic pochodzący z Kurlandii - Marian Behr. Prace budowlane rozpoczęto w 1907 roku, natomiast kościół oddano do użytku w 1927 roku.
Jeszcze zanim wyczytałem w historii kto był jego twórcą, stając przed kościołem po raz pierwszy miałem poczucie, że jestem gdzieś w Rydze lub Tallinie. Bez wątpienia Marian Behr musiał nasiąknąć klimatem architektury Inflant. Surowość i prostota świątyni, charakterystyczny północny rys, ściany z potężnych otoczaków, wzgórze opięte kamiennym murem, dorodne brzozy otaczające kościół, brakowało mi jedynie starych kamienic wokół, starówki z prawdziwego zdarzenia, ale nawet pofałdowane pola, lasy na horyzoncie, drewniane domki nie mąciły zdumiewającego wrażenia pobytu w nadbałtyckim mieście. Zresztą kto wie czy Majewo za 300, 400 lat nie stanie się znaczącym ośrodkiem miejskim? Czy Giedymin zakładając Wilno mógł przypuszczać, że stanie się ono po kilkuset latach tak pięknym i znaczącym ośrodkiem? Wedle legendy książę utrudzony polowaniem, usnął w sercu pierwotnej kniei w miejscu, w którym dziś stoi katedra, a wczasie błogiego wypoczynku miał mu się przyśnić żelazny wilk. Pogański kapłan objaśnił ów sen jako zapowiedź wielkości czekającej miasto, któremu początek miał dać Giedymin.
Skąd nazwa Kramieniec? Czy wzgórze było naturalnym wzniesieniem czy świątynię wzniesiono w miejscu dawnego grodziska bądź miejscu pogańskiego kultu? Do odpowiedzi na te pytania nie udało mi się jeszcze dotrzeć. Może przy następnej wizycie w Majewie spotkam kogoś kto zechce uchylić rąbka tajemnicy? Swoją drogą szkoda, że współcześnie tak trudno znaleźć ludzi, którzy potrafiliby snuć zajmujące opowieści, podania czy legendy o swoich wioskach, miastach, miasteczkach, o ważnych, tajemniczych miejscach. Te barwne, ciekawe opowieści, obyczaje, obrzędy, tradycje ustępują miejsca "wzorocom" promowanym przez kulturę masową. Jak dotychczas polska wieś modernizuje się najszybciej za sprawą anten satelitarnych, można je dostrzec na wielu skromnych, ubogich drewnianych domkach. Nikt nie ma już czasu, a pewnie i ochoty na wysłuchiwanie opowieści starszych ludzi, będących prawdziwą skarbnicą wiedzy o miejscowej historii.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Błyski - część 37
Kontakt z braćmi, pozostałymi za granicą, która jak się wydawało, okrzepła już na dobre, był mocno ograniczony, przez pewien czas nie istnia...
-
Wedle opowieści Babci powtarzanych mi przez moją Mamę Litwini mieli mieć piękne głosy i pięknie śpiewać. Mieli też w zwyczaju często się ze ...
-
Lesław Maleszka stanowi chyba najlepszy przykład agenta, który ochoczo i nadgorliwie współpracował ze służbami specjalnymi. Historie o łaman...
-
Rok 1932 minął pod znakiem wznoszenia nowego domu w Adamowcach. Podstawowym budulcem na tych terenach było drewno, murowane budowle na wsiac...