niedziela, 5 kwietnia 2009

Sobotnia wyprawa do Supraśla

Pierwsza rowerowa wyprawa do Supraśla w tym roku. Intensywne słońce, kilkanaście stopni, wiatr smagający twarz przy każdym zjeździe z góry, a każda góra z widokiem na puszczę - na wschodzie, zachodzie i północy, póki co jeszcze tylko na horyzoncie, a przed nią wzgórza, jeszcze nie ożywione pola i łąki. Zwyczajna wyprawa rowerowa, w czasie której przy szaleńczo - kontrolowanym zjeździe z góry i chłoszczącym wietrze można poczuć zespolenie z całym widocznym światem, z otaczającą puszczą, przyjaźnie smagającym wiatrem, uschniętymi ubiegłorocznymi trawami. Moment, w którym można poczuć jedność z całym światem i prawdziwe z tego powodu szczęście.

Krótka rozmowa w sklepie w Ogrodniczkach z mężczyzną o trudnym do określenia wieku, zniszczonym alkoholem, z opuchniętą i czerwoną nie od słońca twarzą, który najmocniej jak tylko potrafi stara się być miły i uprzejmy. I niełatwe zdobywanie góry tuż za wioską. Na jej szczycie przypomina mi się widziana w lipcu ubiegłego roku, odpoczywająca na ławeczce przy rowerze zjawiskowo piękna dziewczyna, ubrana na czarno, o bujnych blond włosach i łagodnych rysach twarzy. Mignęła mi wówczas jak zjawa.

Zima całkowicie puszczy jeszcze nie opuściła. Z zalanych słońcem, rozgrzanych wzgórz wjechałem w strefę chłodu bijącego z głębi starego lasu, po lewej i prawej stronie dorodne sosny i świerki chronią wilgoć, a w przydrożnym rowie uchował się gdzieniegdzie śnieg. Jeszcze tylko kilka minut i Supraśl widoczny za wzgórzem. Drewniane domki z dwuspadowymi dachami, dzwonnica monastyru i odbudowana gotycka cerkiew na dawnym uroczysku, gdzie Jaćwingowie, Rusini lub Litwini, albo wszyscy razem oddawali cześć swoim bóstwom pewnie jeszcze w XV wieku. Po prawej smukłe wieże dawnej kirchy i kościoła katolickiego. Droga przecina dwa cmentarze - dawniej protestancki i wspólny prawosławny i katolicki, dalej wiedzie między stawami, po lewej katakumby mnichów, stara poczta z mansardowym dachem, skręt w lewo naprzeciw kościoła, po lewej i prawej kilka XIX - wiecznych domów tkaczy, snujący się na całej długości ulicy zapach kiszki ziemniaczanej z Baru Jarzębinka i coś na kształt ryneczku. Wyciągam z plecaka najnowszy tomik poezji Szubera “Wypisy z ksiąg wieczystych”. W czasie lektury nie złości mnie ospała mucha, która krążąc nade mną siada mi wreszcie prawie tuż pod brodą i spokojnie siedzi, wystawiając razem ze mną całą siebie do południowego słońca; o 16.50 razem słuchamy koncertu wygrywanego na monastyrskiej dzwonnicy. Taka też przecież może być rola poezji.

Brak komentarzy:

Błyski - część 37

Kontakt z braćmi, pozostałymi za granicą, która jak się wydawało, okrzepła już na dobre, był mocno ograniczony, przez pewien czas nie istnia...