piątek, 7 lutego 2025

Błyski - część 39

Początek lat sześćdziesiątych, dwudziestokilkuletnia dziewczyna samotnie wyrusza po raz pierwszy za granicę, i to jeszcze na wschód. Tliła się w niej tęsknota. Niby nie daleko, choć w zupełnie innym świecie, żyli wciąż krewni, znajomi, którzy tam zostali, bo nie wierzyli w trwałą zmianę porządku. To co przyniosła wojna, miało być tymczasowe, krótsze, dłuższe, ale na pewno nie wieczne. Wierzyli, że wróci świat znany, tylko w lepszej odsłonie, bo skoro absolutne zło doznało klęski, to teraz świat będzie zmierzał ku lepszemu. Tymczasem nastała nowa rzeczywistość. W miejsce tych, którzy zostali wywiezieni lub zmuszeni okolicznościami wyjechali sami, pojawili się przybysze z otchłani imperium, zostali osadzeni w opustoszałych wioskach, miasteczkach i miastach. Dawni mieszkańcy, którzy zostali u siebie z nadzieją, i ich nowi sąsiedzi, o odmiennych obyczajach, sposobie postrzegania świata, kulturze, języku, wyznaniu albo jego braku.

Autobus zatrzymał się w Głębokim. Piaszczysta droga, unoszący się kurz w łagodnych promieniach późnego, letniego słońca, krajobraz łagodnie falujący, stąd już kilka kilometrów pieszo do Szuniowców. Na skraju wsi, w drewnianym domu o żywych barwach, z misternie wykonanymi zdobieniami okien, mieszkała matka chrzestna Florci wraz z mężem Michałem i dwójką dzieci. Z przedwojennych mieszkańców wsi uchowali tylko oni, i jedna polska rodzina, na drugim końcu wsi, pozostałe domostwa tej niemałej wsi zajęli ludzie przywiezieni gdzieś z głębi ZSRR. Powstał kołchoz. Weronika uważała się za Polkę, co niedzielę chodziła na mszę do kościoła w Głębokim. Jej mąż Michał uważał siebie za - jak mawiał - Białorusa, był wyznania prawosławnego. Gdy pod koniec lat osmiedziesiątych, już schorowany nie był w stanie wybrać się z nami do Wilna, jego żona pamiętała, by po odwiedzeniu Ostrej Bramy zajrzeć do pobliskiej cerkwi Świętego Ducha i zapalić świeczkę w jego intencji. I to był ten drugi raz, gdy Florcia przybyła w swoje rodzinne strony, tym razem już ze swoją rodziną, ale wówczas zerwany most na rzece nieopodal Mosarza uniemożliwił dotarcie do Adamowców, czego zresztą nie żałowała.

- Nie tęsknisz mamo za Adamowcami?

- Nie.

- Nie chciałabyś tam pojechać?

- Nie, nie chciałabym. To już nie są Adamowce mojego dzieciństwa, nie te, które zapamiętałam. Nic już mnie do nich nie ciągnie.

Już zresztą te z lat sześćdziesiątych były zupełnie innym miejscem niż te opuszczone tuż po wojnie. Dom Floriana i Genowefy ktoś rozebrał i przeniósł do innej wsi, nie wiadomo kto, nie wiadomo dokąd. I w nich również pojawili się nowi mieszkańcy. Pozostała znajoma piaszczysta droga, rzeczka, znaczna część drewnianej zabudowy, choć z nowymi użytkownikami, lecz nie zachował się ich duch. Cmentarz na wzgórzu trwał niezmiennie. Nie wiadomo natomiast co stało się z kamieniem przy drodze, z którego małej Florci przyglądał się z zaciekawieniem aniołek, który pojawiał się, gdy się dziewczynka od kamienia nieco oddalala, i znikał, gdy się doń zbliżała. Co z bagnem koło wzgórza cmentarnego, którego rdzawe wody przypminały dziecku krew żołnierzy napoleońskich poległych w potyczce, jaka się tu rozegrała w czasie niesławnego odwrotu spod Moskwy.

Dziś Adamowce pochłonęła całkowicie nieokiełznana natura. Krzewy, drzewa, trawy objęły nieistniejącą już wieś w swoje władanie. Zachowało się kilka drewnianych domów pod baldachimem rozrastających się drzew, droga zarosła trawą, można do nich dotrzeć już tylko autem terenowym. Wieś widmo, jak opuszczona osada gdzieś w dżungli, w wybujałej dzikiej, letniej zieleni.

Brak komentarzy:

Rozradować się

Rozradować się w Panu. Tyle słów, fraz, zdewaluowanych, powtarzanych do znudzenia tak, że nic już nie znaczą. Zapadają w pamieć, a później g...