Rozradować się w Panu. Tyle słów, fraz, zdewaluowanych, powtarzanych do znudzenia tak, że nic już nie znaczą. Zapadają w pamieć, a później gdzieś giną, długi czas nie wracają, unikamy ich podświadomie i świadomie, pomijamy pewne miejsca, źródła, w których mogą się pojawić.
Wirujące w świetle lapmy nad dźwiękoszczelnymi ekranami pojedyncze, sporawe płatki śniegu, widziane zza tej drugiej, bardziej przyjaznej, wyciszonej strony. Wirują i przybywa ich, robi się coraz więcej i więcej, być może są zapowiedzią większych opadów. Jaśniejsze plamy na zachodnim nocnym niebie. Wysokie, smukłe drzewa, rosnące w dwóch rzędach, za ogrodzeniem opuszczona, otwarta łączka, z kilkoma bezlistnymi drzewami i jedną zimozieloną sosenką, a przy placu zabaw pięć sosenek ledwie widocznych nad ziemią, ukrytych między dwoma rzędami bezlistnych drzew. Cienka warstwa śniegu, ślady ciągniętych sanek, gdzieniegdzie światła w oknach niewysokich bloków. Lekki mróz, chłód, cisza, ani żywej duszy, pół metra nad ziemią ledowe światełka, w oddali szczekanie psa, i dochodzący nie wiadomo skąd zapach ogniska. Kto o tej porze może w mieście rozpalać ognisko? Pobliska wieś, będąca podmiejską sypialnią, jest chyba mimo wszystko zbyt daleko, by mógł się z niej - między gęstą zabudową miejską - przedrzeć zapach zimowego ogniska. Zapach przypominający puszczańskie zimowe wyprawy, z igrającymi pomarańczowymi językami płonących na śniegu polan.
Rześkie powietrze, ożywiające, zmuszające do ruchu, by się rozgrzać, jak na miejskie warunki wyjątkowo świeże; nieopodal ruchliwa szosa, za ekranami, gdzieś niżej. Lekki trucht, aż w końcu udawana ucieczka, zachęta dla przyjaciela - wiernego husky - do ścigania się między drzewami, po cienkiej warstwie śniegu, uciekamy i łapiemy się, jak dzieci. I nieoczekiwane poczucie szczęścia, krótkotrwałego, niewymuszonej radości, z widokiem na wirujące w świetle lamp płatki śniegu, których z każdą chwilą przybywa. I w końcu można stanąć, wznieść oczy ku niebu, ciemnemu niebu, chłonąć lekki wiatr w nozdrza i dziękować Bogu za daną radość. I nagle pojawiajaca się myśl, że to właściwie znaczy rozradować się w Panu. Stać przez chwilę, z uniesioną głową, wpatrywać się w niebo, czuć szczypiący mroźny powiew na twarzy i mieć pewność otrzymanego daru.
piątek, 14 lutego 2025
Rozradować się
Etykiety:
Bóg,
chwile,
cisza,
dar,
dzieciństwo,
husky,
literatura,
miasto,
obecność,
opowiadanie,
pewność,
radość,
słowa,
szczęście,
śnieg,
ulotne chwile,
Warszawa,
wiara,
zima,
zimowy wieczór
piątek, 7 lutego 2025
Błyski - część 39
Początek lat sześćdziesiątych, dwudziestokilkuletnia dziewczyna samotnie wyrusza po raz pierwszy za granicę, i to jeszcze na wschód. Tliła się w niej tęsknota. Niby nie daleko, choć w zupełnie innym świecie, żyli wciąż krewni, znajomi, którzy tam zostali, bo nie wierzyli w trwałą zmianę porządku. To co przyniosła wojna, miało być tymczasowe, krótsze, dłuższe, ale na pewno nie wieczne. Wierzyli, że wróci świat znany, tylko w lepszej odsłonie, bo skoro absolutne zło doznało klęski, to teraz świat będzie zmierzał ku lepszemu. Tymczasem nastała nowa rzeczywistość. W miejsce tych, którzy zostali wywiezieni lub zmuszeni okolicznościami wyjechali sami, pojawili się przybysze z otchłani imperium, zostali osadzeni w opustoszałych wioskach, miasteczkach i miastach. Dawni mieszkańcy, którzy zostali u siebie z nadzieją, i ich nowi sąsiedzi, o odmiennych obyczajach, sposobie postrzegania świata, kulturze, języku, wyznaniu albo jego braku.
Autobus zatrzymał się w Głębokim. Piaszczysta droga, unoszący się kurz w łagodnych promieniach późnego, letniego słońca, krajobraz łagodnie falujący, stąd już kilka kilometrów pieszo do Szuniowców. Na skraju wsi, w drewnianym domu o żywych barwach, z misternie wykonanymi zdobieniami okien, mieszkała matka chrzestna Florci wraz z mężem Michałem i dwójką dzieci. Z przedwojennych mieszkańców wsi uchowali tylko oni, i jedna polska rodzina, na drugim końcu wsi, pozostałe domostwa tej niemałej wsi zajęli ludzie przywiezieni gdzieś z głębi ZSRR. Powstał kołchoz. Weronika uważała się za Polkę, co niedzielę chodziła na mszę do kościoła w Głębokim. Jej mąż Michał uważał siebie za - jak mawiał - Białorusa, był wyznania prawosławnego. Gdy pod koniec lat osmiedziesiątych, już schorowany nie był w stanie wybrać się z nami do Wilna, jego żona pamiętała, by po odwiedzeniu Ostrej Bramy zajrzeć do pobliskiej cerkwi Świętego Ducha i zapalić świeczkę w jego intencji. I to był ten drugi raz, gdy Florcia przybyła w swoje rodzinne strony, tym razem już ze swoją rodziną, ale wówczas zerwany most na rzece nieopodal Mosarza uniemożliwił dotarcie do Adamowców, czego zresztą nie żałowała.
- Nie tęsknisz mamo za Adamowcami?
- Nie.
- Nie chciałabyś tam pojechać?
- Nie, nie chciałabym. To już nie są Adamowce mojego dzieciństwa, nie te, które zapamiętałam. Nic już mnie do nich nie ciągnie.
Już zresztą te z lat sześćdziesiątych były zupełnie innym miejscem niż te opuszczone tuż po wojnie. Dom Floriana i Genowefy ktoś rozebrał i przeniósł do innej wsi, nie wiadomo kto, nie wiadomo dokąd. I w nich również pojawili się nowi mieszkańcy. Pozostała znajoma piaszczysta droga, rzeczka, znaczna część drewnianej zabudowy, choć z nowymi użytkownikami, lecz nie zachował się ich duch. Cmentarz na wzgórzu trwał niezmiennie. Nie wiadomo natomiast co stało się z kamieniem przy drodze, z którego małej Florci przyglądał się z zaciekawieniem aniołek, który pojawiał się, gdy się dziewczynka od kamienia nieco oddalala, i znikał, gdy się doń zbliżała. Co z bagnem koło wzgórza cmentarnego, którego rdzawe wody przypminały dziecku krew żołnierzy napoleońskich poległych w potyczce, jaka się tu rozegrała w czasie niesławnego odwrotu spod Moskwy.
Dziś Adamowce pochłonęła całkowicie nieokiełznana natura. Krzewy, drzewa, trawy objęły nieistniejącą już wieś w swoje władanie. Zachowało się kilka drewnianych domów pod baldachimem rozrastających się drzew, droga zarosła trawą, można do nich dotrzeć już tylko autem terenowym. Wieś widmo, jak opuszczona osada gdzieś w dżungli, w wybujałej dzikiej, letniej zieleni.
Autobus zatrzymał się w Głębokim. Piaszczysta droga, unoszący się kurz w łagodnych promieniach późnego, letniego słońca, krajobraz łagodnie falujący, stąd już kilka kilometrów pieszo do Szuniowców. Na skraju wsi, w drewnianym domu o żywych barwach, z misternie wykonanymi zdobieniami okien, mieszkała matka chrzestna Florci wraz z mężem Michałem i dwójką dzieci. Z przedwojennych mieszkańców wsi uchowali tylko oni, i jedna polska rodzina, na drugim końcu wsi, pozostałe domostwa tej niemałej wsi zajęli ludzie przywiezieni gdzieś z głębi ZSRR. Powstał kołchoz. Weronika uważała się za Polkę, co niedzielę chodziła na mszę do kościoła w Głębokim. Jej mąż Michał uważał siebie za - jak mawiał - Białorusa, był wyznania prawosławnego. Gdy pod koniec lat osmiedziesiątych, już schorowany nie był w stanie wybrać się z nami do Wilna, jego żona pamiętała, by po odwiedzeniu Ostrej Bramy zajrzeć do pobliskiej cerkwi Świętego Ducha i zapalić świeczkę w jego intencji. I to był ten drugi raz, gdy Florcia przybyła w swoje rodzinne strony, tym razem już ze swoją rodziną, ale wówczas zerwany most na rzece nieopodal Mosarza uniemożliwił dotarcie do Adamowców, czego zresztą nie żałowała.
- Nie tęsknisz mamo za Adamowcami?
- Nie.
- Nie chciałabyś tam pojechać?
- Nie, nie chciałabym. To już nie są Adamowce mojego dzieciństwa, nie te, które zapamiętałam. Nic już mnie do nich nie ciągnie.
Już zresztą te z lat sześćdziesiątych były zupełnie innym miejscem niż te opuszczone tuż po wojnie. Dom Floriana i Genowefy ktoś rozebrał i przeniósł do innej wsi, nie wiadomo kto, nie wiadomo dokąd. I w nich również pojawili się nowi mieszkańcy. Pozostała znajoma piaszczysta droga, rzeczka, znaczna część drewnianej zabudowy, choć z nowymi użytkownikami, lecz nie zachował się ich duch. Cmentarz na wzgórzu trwał niezmiennie. Nie wiadomo natomiast co stało się z kamieniem przy drodze, z którego małej Florci przyglądał się z zaciekawieniem aniołek, który pojawiał się, gdy się dziewczynka od kamienia nieco oddalala, i znikał, gdy się doń zbliżała. Co z bagnem koło wzgórza cmentarnego, którego rdzawe wody przypminały dziecku krew żołnierzy napoleońskich poległych w potyczce, jaka się tu rozegrała w czasie niesławnego odwrotu spod Moskwy.
Dziś Adamowce pochłonęła całkowicie nieokiełznana natura. Krzewy, drzewa, trawy objęły nieistniejącą już wieś w swoje władanie. Zachowało się kilka drewnianych domów pod baldachimem rozrastających się drzew, droga zarosła trawą, można do nich dotrzeć już tylko autem terenowym. Wieś widmo, jak opuszczona osada gdzieś w dżungli, w wybujałej dzikiej, letniej zieleni.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Rozradować się
Rozradować się w Panu. Tyle słów, fraz, zdewaluowanych, powtarzanych do znudzenia tak, że nic już nie znaczą. Zapadają w pamieć, a później g...
-
Wedle opowieści Babci powtarzanych mi przez moją Mamę Litwini mieli mieć piękne głosy i pięknie śpiewać. Mieli też w zwyczaju często się ze ...
-
Bujny ogród, drzewa owcowe - wiśnie, śliwy, jabłonie, grządki warzywne, kwietne, malwy pod oknami, maliny, krzewy porzeczek, wysokie trawy, ...
-
Lesław Maleszka stanowi chyba najlepszy przykład agenta, który ochoczo i nadgorliwie współpracował ze służbami specjalnymi. Historie o łaman...