Północne Podlasie to wciąż najprawdziwsza terra incognita dla poszukiwaczy wczesnośredniowiecznych grodzisk, cmentarzysk, kurhanów, atmosfery nielukrowanego, nieretuszowanego, ale żywego i krwistego pogranicza, ze wszystkimi swoimi blaskami, bogactwem, ale także trudną i bolesną historią, która od czasu do czasu daje o sobie znać i potrafi wychynąć na powierzchnię spod cienkiej warstewki różnego rodzaju poprawności. Dawny styk ziem jaćwieskich, litewskich i ruskich. Miejsce spotkania osadnictwa ruskiego, mazowieckiego, bałtyjskiego (litewskiego i jaćwieskiego), z czasem także żydowskiego, tatarskiego oraz niemieckiego.
Różanystok, podobnie do wielu miejsc północnego Podlasia, skupia w sobie, jak w soczewce, całą tę różnorodność i czasem pozwala w nią wniknąć, uchylając rąbka swojej pilnie strzeżonej tajemnicy. Bo kto w centralnej Polsce słyszał na przykład o katolikach władających dialektem języka białoruskiego, ale niemieszkających gdzieś na Białorusi? Stereotyp podpowiada, że jeśli katolik, to Polak, a jeśli Białorusin, to... Któż zresztą słyszał o nich w Białymstoku? A czy ci, którzy o katolikach władających dialektem białoruskim słyszeli, nie woleliby tematu dyplomatycznie uniknąć? Zresztą i sami zainteresowani mogliby się oburzyć na taką sugestię. Kiedyś ktoś w pewnej dyskusji zwrócił mi uwagę, że lepiej mieszkańcom tych terenów nie mówić, że władają językiem białoruskim, bo mogą to niewłaściwie zrozumieć (cokolwiek by to miało znaczyć). Ale cóż na to mogę poradzić, skoro sam słyszałem? Pod kościołem w Różanymstoku kilka lat temu, pewnego pięknego, słonecznego majowego dnia kilku mężczyzn w średnim wieku rozmawiało ze sobą, posługując się niewątpliwie dialektem białoruskim. Być może sami nazwaliby ten język „tutejszym” czy „prostym” albo zapytani odpowiedzieliby, że rozmawiają „po naszemu”.
Ale wróćmy do Różanegostoku, który jako folwark powstał w drugiej połowie XVI wieku na ziemi nadanej dworzaninowi króla Zygmunta Augusta, przybyszowi z dalekich Włoch – Scipionowi del Campo. Znajdował się tuż przy starym średniowiecznym trakcie prowadzącym z Mazowsza na Ruś, później Litwę. Gdzieś w tych okolicach przez jakiś czas we wczesnym średniowieczu w odległości dwóch mil od Grodna miała przebiegać granica między Mazowszem a ziemiami ruskimi, ale nie trwało to długo. Osadnicy ruscy i litewscy zasiedlali ziemie tego niespokojnego pogranicza dopiero wówczas, gdy zakończyły się rejzy agresywnych i ekspansywnych Krzyżaków, boje Mazowszan z Jaćwingami i Litwinami oraz czasy wypraw polsko-ruskich przeciw Jaćwingom. Z wielkim prawdopodobieństwem chronili się tu także zbiegowie z Jaćwieży. Oczywiście to mogły nie być etniczne ziemie Jaćwingów, ale nazwy w pobliżu nieodległej przecież Suchowoli, która w swych początkach sama podobno nosiła nazwę Suchaja Jaćwież, czy położone bardziej na zachód wsie noszące urokliwie brzmiące nazwy – Mała Jatwieź czy Duża Jatwieź, wskazywałyby na to, że z czasem musieli się tu pojawić co najmniej uchodźcy z Jaćwieży wytrzebionej przez zakon krzyżacki. O osadnictwie Jaćwingów między innymi w okolicach Grodna mówią nam w pełni wiarygodne źródła historyczne, a jesteśmy przecież nie dalej niż 20 km na zachód od Grodna.
W połowie XVII wieku Krzywy Stok – bo tak się wówczas nazywał obecny Różanystok – przechodzi na własność litewskiego rodu Tyszkiewiczów i wówczas tak naprawdę zaczyna się jego wielka historia. W 1652 roku w Grodnie Jan Szretter maluje obraz przedstawiający Matkę Boską z Dzieciątkiem na ręku. Ów obraz nabywa Szczęsny Tyszkiewicz wraz ze swoją żoną Eufrozyną (imienniczką tak ważnej dla historii i kultury białoruskiej księżnej Eufrozyny Połockiej) i umieszcza w zabudowaniach dworskich w Krzywym Stoku, zwanym także Tabenszczyzną. Żarliwe modlitwy Eufrozyny mają sprawiać, że samoczynnie zapalają się lampki oliwne ustawione przez obrazem, zakwitają zdobiące go zeschnięte wianki, a wszystkiemu temu ma towarzyszyć roznoszący się wokół łagodny, słodki zapach różany i rozbrzmiewające anielskie śpiewy oraz muzyka. Sława cudownego obrazu rozchodzi się po całej okolicy, dzieło trzeba więc przenieść do drewnianego kościółka wzniesionego nieopodal.
W 1663 roku do opieki nad obrazem zostają sprowadzeni dominikanie z nie tak znowuż odległych, a położonych na północ od Krzywego Stoku, Sejn. I wówczas też nazwa miejscowości zostaje zmieniona na Różanystok. Mniej więcej w tym czasie biskup wileński Jerzy Białłozor powołuje komisję do zbadania cudów, które miały mieć miejsce za sprawą wstawiennictwa Matki Boskiej przedstawionej na już niezwykłym obrazie. Zacne grono specjalistów ustala 30 przypadków cudownych, wiarygodnych uzdrowień. Sława obrazu rozprzestrzenia się po całej Litwie (wszak jesteśmy na ziemiach Wielkiego Księstwa Litewskiego), ale dociera także do Korony.
W 1759 roku rozpoczynają się prace przy budowie nowej, murowanej świątyni. Drewniany kościółek okazał się stanowczo za mały i nie spełniał swojej funkcji wobec mas pielgrzymów ciągnących z całej Litwy. Wraz z nowym kościołem powstają także murowane zabudowania klasztorne, które po klęsce powstania styczniowego władze carskie w ramach represji przekazują duchowieństwu prawosławnemu.
W 1901 roku z pobliskiego Grodna zostają sprowadzone mniszki prawosławne, które wznoszą tu także tak zwaną cerkiew zimową, zachowaną zresztą do dziś. Siostry zakonne otwierają w Różanymstoku także szpital, szkołę, sierociniec, przytułek i liczne pracownie różnych specjalności. W 1915 roku natomiast na wieść o zbliżającym się froncie niemieckim rozpoczyna się tak zwane bieżeństwo – okres masowej ucieczki ludności, głównie wyznania prawosławnego, z ziem zaboru rosyjskiego w głąb Rosji. Uciekają zatem także mniszki, wywożąc ze sobą obraz słynący cudami, który nie odnalazł się po dziś dzień. Wraz z odzyskaniem niepodległości kościół i zabudowania klasztorne powracają do katolików. Swoją działalność edukacyjną i wychowawczą rozpoczynają w Różanymstoku salezjanie i salezjanki (na jednym z budynków można znaleźć tablicę informującą, iż w 1922 roku powstał tu pierwszy dom sióstr salezjanek w Polsce), które przybyły aż z Włoch. W 1954 roku władze komunistyczne zamykają i klasztor, i szkołę prowadzoną przez salezjanów i salezjanki. Zakonnicy wrócą do Różanegostoku dopiero w 2000 roku. Obecnie prowadzą gimnazjum, szkołę podstawową, ośrodek wychowawczy i bursę.
Dziś Różanystok to dość osobliwa miejscowość. Już z odległości kilku kilometrów, z której strony by nie jechać, w szczerym polu, nad soczyście i bujnie zielonymi łąkami, polami, brzozowymi zagajnikami, z zielonej kępy strzelistych, wiekowych drzew wyrastają wieże barokowej monumentalnej świątyni, wzorowanej na jezuickim kościele w Grodnie. Ale to wrażenie niewielkiej wyspy na morzu zieleni może się okazać nieco złudne, bo zagłębienie się w tę szarozieloną wydawałoby się niewielką kępę drzew, odkrywa istny labirynt. Tuż za kościołem, od strony wschodniej stoją dwukondygnacyjne, wciąż noszące ślady dawnej świetności zabudowania klasztorne. Jeśli skręcimy tuż przed nimi w prawo to ujrzymy nowo utworzony wielki ogród, a w nim budynek już na pierwszy rzut oka przypominający rosyjskie budowle z przełomu XIX i XX wieku, mieszczący ośrodek wychowawczy dla młodzieży, z tak charakterystycznymi łagodnymi, krągłymi łukami na klatce schodowej i w oknach. Jeśli natomiast zechcemy iść prosto, mijając kościół po prawej stronie, tuż zza kępy strzelistych, kilkusetletnich drzew, po lewej stronie wyłoni się ceglany, przysadzisty budynek wzniesiony w 1901 roku jako cerkiew zimowa pod wezwaniem Świętego Sergiusza z Radnoża (obecnie mieści się w niej kaplica dla wychowanków salezjanów). Tuż za nią, za ogrodem z kilkoma drzewami owocowymi, dostrzeżemy kolejne zabudowania klasztorne, wciąż jeszcze nieodnowione, z powybijanymi oknami, odrapanym tynkiem, a za nimi z kolei dwukondygnacyjne budynki z początku XX wieku, dalej następne, które wciągają niczym najprawdziwszy labirynt wydający się nie mieć końca. A to wszystko zatopione w bujnej, soczystej zieloności w dziesiątkach odcieni, zalanej majowym słońcem.
Po drodze miniemy rozpadające się drewniane komórki, dojdziemy do drogi obsadzonej szpalerem drzew, wyglądającej niczym tunel, u wylotu którego rozpościerają się otwarta przestrzeń pól i droga prowadząca gdzieś na wschód. Stąd w prostej linii mamy już niecałe 20 km do Grodna, podobno z jednej z wież kościelnych widać zabudowania tego białoruskiego miasta. Wracamy jednak w stronę kościoła, by pozwolić sobie na jeszcze jedno kontrolowane zagubienie się w prawdziwej plątaninie ścieżek i wąskich uliczek, zabudowań klasztornych, budynków mieszkalnych, w tym także wciśniętych tu przemocą trójkondygnacyjnych bloków z wielkiej płyty, niewątpliwej pozostałości istniejącego tu nie tak wcale dawno PGR.