wtorek, 29 lipca 2008

Powrót z Wilna. Poszukiwanie tożsamości

Ledwie cztery dni, Alytus, Troki, Wilno, Druskienniki. Słoneczny, upalny weekend na Litwie. Wyjazd za granicę, do miejsc, w których mogłem poczuć się jak u siebie. Bynajmniej nie w tym sensie, że Wilno to polskie miasto, bo to przecież bzdura, Wilno jest stolicą Litwy, i jest miastem litewskim, i tak powinno pozostać już na zawsze, ale Wilno to też miasto wielokulturowe, stanowiące dorobek Polaków, Litwinów, Białorusinów, Rusinów czy Rosjan, Żydów, Karaimów. Wilno jest mi duchowo dużo bliższe niż Warszawa, to prawdziwie europejskie miasto w promieniu kilkuset kilometrów od Białegostoku. To do Wilna jadę jak do duchowej stolicy, a do Warszawy, jedynie jako do miasta, w którym trzeba coś załatwić, podpisać umowę, odbyć szkolenie, czasem rozmowę w sprawie pracy. Ot taki duży ośrodek administracyjny, naukowy, kulturowy, który nie ma w sobie najmniejszej siły przyciągania, poza siłą pieniądza.

Wilno siłę przyciągania bez wątpienia ma, pojechałem tam ledwie 2 tygodnie temu, a już w najbliższy piątek znowu tam wracam. I wiem, że będę chciał wracać jeszcze wiele razy. Miasto, w którym można oddychać pełną piersią, płynnie przechodzić z języka polskiego na angielski, rosyjski, i pewnie jeszcze wiele innych, gdybym tylko te inne znał. I nie mam tu na myśli tylko i wyłącznie napotkanych turystów, ale przede wszystkim pytanych o drogę i wiele innych rzeczy wilnian.

Miasto na wzgórzach, tonące w zieleni, zalane słońcem, brodzące w deszczu, z błyskawicami i grzmotami rozrywającymi się gdzieś w ołowianym niebie. Cerkiew katedralna nosząca znamiona gruzińskiej architektury cerkiewnej, cerkiew tuż przy Ostrej Bramie, która użyczyła nam schronienia na czas straszliwej burzy, gdzie staliśmy skrępowani nie wiedząc jak się zachowywać w czasie liturgii, zmoknięci wyszliśmy na ciekawskich i przypadkowych turystów - podglądaczy, którzy schronili się jedynie przed deszczem, a przecież i tak mieliśmy do niej zajść, w celach bynajmniej nie utylitarnych.

Kościół przy Ostrej Bramie, i rozbrzmiewający nad nami niebiański dziewczęcy głos, wydobywający się gdzieś z ukrycia, nie mogliśmy się dopatrzeć wykonawczyni pięknej pieśni w języku litewskim. Głos magnetyczny, który nie pozwalał nam wyjść z chłodnego wnętrza w czasie, gdy na zewnątrz lał się żar z nieba, a przecież znowuż nie przyszliśmy do kościoła, by szukać w nim schronienia.

Popiersia Gaona z Wilna w nocnym mieście, odkrywamy je o pierwszej w nocy, wśród ocalałych kamieniczek i wąskich uliczek żydowskiej niegdyś pewnie części miasta. Tylko z lewej wynurza się jakby posowiecka budowla, ale jest noc, więc słabo ją widać.

Trójkątny rynek, we wschodniej pierzei dawny hotel, w którym kiedyś zatrzymał się Dostojewski, z wmurowaną weń tablicą upamiętniającą ten pobyt.

Tablica poświęcona Konstantemu Kalinowskiemu - polsko - białoruskiemu bohaterowi; tablica poświęcona polskiemu chłopakowi - uczniowi gimnazjum, który w czasie powodzi w bodaj 1938 roku uratował żydowskie dziecko z rwącej wody, a sam został porwany przez wezbraną rzekę, która nie oddała go już żywym. Przy tej tablicy, jakbym doznał olśnienia, to przecież esencja ducha, którego być może podświadomie próbowała przekazać mi babcia, a później mama, obie pochodzące hen z kresów za Wilnem.

- Często pytałam mamę skąd wiedziała, że jesteśmy Polakami - tak opowiadała mi z kolei moja mama o babci, gdy ta barwnie rozprawiała o tym, jak biegła witać w roku 1920 polskich ułanów zajmujących Wileńszczyznę. Odpowiedź brzmiała mniej więcej tak: - To oczywiste, od moich rodziców.

Co było oczywiste dla mojej babci, dla mnie już takim oczywistym nie jest. Czy można było zachować czystość etniczną na Kresach?

Pamiętam jeszcze z roku 1988, miałem 12 lat, pojechaliśmy po raz pierwszy - i jak na razie wciąż ostatni - w odwiedziny do rodziny na Białorusi, udało nam się też na kilka godzin wpaść do Wilna, gdzie matka chrzestna mojej mamy zapaliła świeczkę na prośbę swego męża - wyznawcy prawosławia; w cerkwi, która podczas mojego ostatniego pobytu przed 2 tygodniami udzieliła nam w czasie burzy schronienia.

Ten duch Kresów sprawia, że odczuwam taką samą więź z Litwinem, Białorusinem, Żydem, Tatarem, Karaimem, jak z Polakiem, a może z tymi pozostałymi, tj. niepolakami więź jeszcze silniejszą...

CDN

środa, 9 lipca 2008

"Wieczór jest cichy, a świt tysiące mil stąd". Tłumaczenie własne

Natknąłem się na świetny moim zdaniem wiersz opublikowany w "The New Yorker". Oto moja nieśmiała, nieprofesjonalna i nieporadna próba tłumaczenia:

"Wieczór jest cichy, a świt tysiące mil stąd"
Charles Wright

Klacze pędzą na wieczorny popas

do łąk trawiastych.

Dwie sosny kołyszą się na niewidzialnym wietrze -

kołyszą i ustają.

Serce świata leży otwarte, złagodniałe i pulsujące światłem słońca

Przez minutę lub blisko niej.

Klacze złożyły głowy na ziemi,

drzewa wierzchołkami dotykają nieba.

Dwa kruki krążą i wiją się wokół.

Na granicach Nieba rzeka płynie krystaliczna i nieco wydłużona.


*** Oryginał wiersza dostępny jest tutaj: http://www.newyorker.com/fiction/poetry/2008/06/30/080630po_poem_wright1/

wtorek, 8 lipca 2008

Kilka refleksji na marginesie wywiadu ze Zbigniewem Hołdysem w Rzeczpospolitej

"Jakie ma pan doświadczenia z prawnikami?

– Kiedyś zaofiarował mi swoje usługi adwokat, który obiecał, że może spowodować, by ktoś wobec mnie nieprzyjazny w mediach stracił mieszkanie. Wtedy dotarło do mnie, że czując się niesłusznie atakowany, mogłem rozpatrywać różnego rodzaju retorsje wobec mojego oponenta. Ale nigdy by mi przez myśl nie przyszło, żeby go cynicznie zniszczyć.

Tymczasem jest coraz więcej prawników, którzy proponują sądową jazdę po bandzie.

Znam prawników, którzy o tym, że kogoś zniszczyli, mówią z taką samą satysfakcją jak profesor Religa o tym, że przeszczepił komuś serce. Na tym polega makabra i bezduszność adwokackiej praktyki. Mam nadzieje, że z oglądania mojej sztuki będzie płynąć konkluzja, iż za zniszczenie człowieka w sądzie życie zawsze wystawia rachunek."


Nie wydaje mi się, by niszczenie ludzi było tylko domeną prawników. Niszczenie bliźnich stało się w ostatnich czasach szalenie modne. Sceptycznie jestem nastawiony wobec wszelkich teorii mówiących o charakterach narodowych, ale w naszym społeczeństwie zawiść, schadenfreude, chęć dokopania drugiemu są tak silne, że być może jesteśmy jednym z tych nielicznych narodów potwierdzających jednak istnienie czegoś tak nieuchwytnego, jak charakter narodowy, w naszym przypadku definiowany tylko i wyłączenie poprzez cechy negatywne. Nic w tym odkrywczego, ale u nas wciąż rzeczywiście obowiązuje zasada "nie wychylaj się", "równaj do niższego, a jak nie to ci pokażę". Jeśli w czymkolwiek będziesz lepszy ode mnie, zniszczę cię, a jeśli nie zniszczę, to zemszczę się przy pierwszej nadarzającej się okazji. Takie postawy torpedują wszelką pomysłowość, chęć działania na rzecz innych i szczerą ideowość "pieprzonych wizjonerów", którzy" sami nie pofikają" (te dwa ostatnie określenia słyszałem kilka lat temu osobiście w odniesieniu do osób działających bezinteresownie dla dobra słabszych, którzy nie są w stanie radzić sobie sami w życiu, a padły z ust osoby pobierającej wynagrodzenie za pracę na rzecz niepełnosprawnych).

Wielce możliwe, iż zawiść bierze się z przekonania, że ktoś kto jest ode mnie w czymś lepszy, w głębi duszy gardzi mną i gardzi tymi, nad którymi w jakiejś dziedzinie góruje. Takiego narcyzmu wykluczyć oczywiście nie można, ale też nie należy go z góry zakładać. Poczucie bycia lepszym na określonym polu nie musi iść w parze z poczuciem wyższości i pogardą wobec innych.

Pamiętam jeszcze z czasów studenckich kilku kumpli, którzy chełpili się tym, jak niszczyli kolegę z grupy ćwiczeniowej, osobę w rzeczywistości nieporadną, niepewną siebie, nieco zahukaną, ale też - jakby paradoksalnie to nie brzmiało - o dość sporych skłonnościach do megalomanii i mitomanii. To zaskakujące połączenie wydawałoby się sprzecznych ze sobą cech (a tak naprawdę stanowiących swego rodzaju kompensację swoich deficytów osobowościowych - tak by to pewnie nazwał psycholog) stanowiło wystarczającą podstawę do tego, by niszczyć człowieka; irytacja i złość stały się wystarczającym usprawiedliwieniem dla poprawiaczy świata, którzy chcieli uczyć innych pokory i zająć się przywracaniem należnego innym miejsca w szeregu.

"W stronę teatru popchnęło pana bycie ojcem. Poświęcił się pan tej roli zgodnie z deklaracją, że koniec z koncertowaniem – teraz wychowuję syna. To rzadka postawa wśród artystów i wśród mężczyzn w ogóle.

Czort wie, co bym gadał, gdyby mi się w życiu nie udało. Ale że w muzyce poszło mi dobrze, mogłem sobie fanaberyjnie na nią machnąć ręką. Powiedzieć: to nie jest warte rezygnacji z bycia z dzieckiem na co dzień. Prawda jest też taka, że jako dziecko miałem rodzinę pewnie nie najgorszą, ale konflikty między mną a rodzicami były duże i to, co zaproponowałem synowi, działo się w opozycji do tego, czego sam doświadczyłem. Uznałem, że trzeba stać murem za synem, pomagać mu w każdej sytuacji. Jestem ostatnim człowiekiem, który uważałby, że powinien się uczyć na błędach. Jestem od tego, żeby go uprzedzić i podać rękę w trudnej sytuacji, zagwarantować poczucie bezpieczeństwa."

Znakomite stwierdzenie, nieludzko wręcz mądre - "trzeba stać murem za synem, pomagać mu w każdej sytuacji". To chyba najbardziej deficytowa postawa ojcowska w naszym społeczeństwie. W swojej znakomitej książce Wojciech Eichelberger pisał o synach zdradzonych przez ojców, o synach mających ojców tylko formalnie, o ojcach, którzy zdradzili swoich synów i "opuścili" ich, porzucili na rzecz pracy, kariery, pieniędzy, wszelkich dóbr materialnych, o opuszczonych mężczyznach, którzy w dorosłym życiu nie wiedzą jak pełnić swoje role, jak pełnić rolę dobrych ojców i mężów, którzy powielają błędy ojców i wykazują dużą nieporadność w funkcjonowaniu w życiu publicznym i prywatnym, bo nikt ich tego nie nauczył, a nie nauczył dlatego, że sam nie został nauczony.

W książce brakowało mi jeszcze wzmianki o ojcu, którego znakomicie sportretował Wojciech Kuczok w "Gnoju", ojcu zagubionym, niepewnym siebie, gdzieś w głębi nieporadnym, choć maskującym swoją niepewność i nieporadność obcesowością i brutalnością, które w jego mniemaniu mają być cechami wybitnie męskimi; o ojcu, który wychowuje swego syna przez poniżanie i upokorzenia, które w jego mniemaniu mają go nauczyć męskości, odporności, wytrwałości, siły psychicznej, a w rzeczywistości często przynoszą skutek odwrotny do zamierzonego. Mężczyzna upokarzany przez swego ojca stanie się jedynie brutalny, szorstki i obcesowy, by tak naprawdę ukryć swoją niepewność, niskie poczucie własnej wartości i nieporadność. Tę historię znakomicie na ekran przeniosła Magdalena Piekorz w filmie "Pręgi".

To ojcowskie upokarzanie syna musi w tym drugim stłamsić do minimum poczucie własnej wartości. Jest takim samym opuszczeniem, zdradzeniem syna, jak zdrada ojca, o której pisze Wojciech Eichelberger. Dlatego tak właśnie podobają mi się słowa Zbigniewa Hołdysa, o tym, że za synem trzeba stać murem w każdej sytuacji, nawet, jeśli ten popełni błąd. Matka nie jest w stanie zapewnić synowi tak silnego wsparcia w porażkach i niepowodzeniach, jak ojciec, może ukoić jego bóle, lęki, ale wzorem dla synów są zawsze ojcowie, którzy staną w ich obronie bez względu na okoliczności, ojcowie w wyobrażeniu synów są jedynymi ludźmi, na których ci mogą liczyć. Ojciec odsuwający się od syna przy potknięciach, próbujący go jeszcze ośmieszyć, jest zwyczajnym zdrajcą. Taka taktyka wychowawcza do niczego dobrego doprowadzić nie może.

Może tego typu zdrady ze strony ojców tkwią u źródeł zachowań wspomnianych na początku, to jest chęci niszczenia innych. Męska rywalizacja jest cechą naturalną, ale niszczenie rywala z zawiści, zemsty wydaje się być zupełnie niemęskie, zwłaszcza kiedy dokonywane jest przy zamkniętej przyłbicy.

poniedziałek, 7 lipca 2008

O zdradach

Postanowiłem jeszcze raz obejrzeć film Ewy Stankiewicz “Trzech kumpli”. Nie dlatego, żeby oglądanie go sprawiało mi jakąś przyjemność, ale po to, by dostrzec w nim to, co być może umknęło mojej uwadze przy pierwszej jego emisji. Jest to bez wątpienia film, który sprzyja głębszej refleksji nad nieodległą historią, ale też i czasami nam współczesnymi, nad kondycją naszego życia publicznego i prywatnego.

Bronisław Wildstein w jednej ze scen filmu mówi, że Maleszka go zdradził. I jest to niewątpliwie film m.in. o zdradzie. Zdradzie, której motywów trudno dociec, ale wszystko wskazuje na to, że współpraca z SB i donoszenie na kolegów i przyjaciół sprawiało Maleszce swego rodzaju perwersyjną, psychopatyczną przyjemność, poczucie górowania nad ludźmi wobec, których w rzeczywistości mógł mieć poczucie bycia gorszym; ta współpraca mogła mu dawać poczucie dominacji nad ludźmi, którym w głębi duszy czegoś zazdrościł. Z filmu wynika, że Ketman próbował też wpływać poprzez centralę SB w Warszawie na sposób rozpracowywania krakowskiej opozycji, donosił także na esbeków, którzy go prowadzili, twierdząc, że ich taktyka jest mało skuteczna, a on ma jakoby lepszy pomysł na sparaliżowanie konspiracji krakowskich demokratów.

Te czasy są jednak dla mnie historią, w 1977 roku, miałem ledwie rok. Bez problemu jednak znajduję analogię między nimi, a czasami obecnymi. Znajduję także związek przyczynowo - skutkowy między nierozliczeniem zbrodni komunistycznej przeszłości, nienapiętnowaniem wszystkiego tego, co było w niej złe a stanem współczesnego nam życia publicznego.

Życie publiczne bez jakiegoś minimum etycznego aprobowanego przez większość społeczeństwa nigdy nie będzie zdrowe. Zawsze będziemy społeczeństwem o najniższym kapitale zaufania społecznego w Europie, jeśli nie umówimy się, że w naszych relacjach w sferze publicznej i prywatnej muszą obowiązywać jakieś zasady, na które godzimy się wszyscy. Tak jak godzimy się na to, że morderstwo, kradzież, pobicie, są złem, za które należy karać. Społeczeństwo bez minimum etycznego nie może istnieć. Inaczej zamienia się w dżunglę, dzikie pola, step, gdzie niemożliwa albo w znacznym stopniu utrudniona jest kooperacja, współdziałanie, wzajemne zaufanie, wzajemna pomoc, gdzie trudno jest prowadzić interesy, pracować ludziom o różnych typach charakterów, temperamentach w jednej firmie czy instytucji, nawiązywać głębsze znajomości czy przyjaźnie.

Nie chcę porównywać zdrady obecnej ze zdradą, jakiej dopuścił się Maleszka. Nie te skutki, nie te konsekwencje dla zdradzanych wówczas i zdradzanych obecnie. Teraz co najwyżej na skutek donosu, pomówienia można stracić pracę, wówczas można było stracić życie. Teraz można stracić przyjaciela, ale stracić w sensie”tylko” boleśnie zakończonej przyjaźni. Jednakże kumulacja zdrad ze strony przyjaciół, bliskich, znajomych sprawia, że trudno jest nam zdobyć się na zaufanie w codziennych relacjach międzyludzkich. Zdumiewającym jest o, że osoby, do których owe donosy, pomówienia docierają - czy są to szefowie w firmach, czy w urzędach, uczelniach - częstokroć biorą je za dobrą monetą, która - w ich mniemaniu - może ułatwić kontrolę sytuacji w danej instytucji, dawać złudne poczucie trzymania ręki na pulsie. Zdarza się często, że owe “informacje” nie są weryfikowane, a osoby będące ich źródłem nie ponoszą konsekwencji pomówień wobec swoich kolegów czy koleżanek, mało tego zdarza się, że są premiowane na różne sposoby. Z takimi sytuacjami zetknąłem się sam i zetknęło się wielu moich znajomych. Zdumiewa to tym bardziej, że udowodniono poprzez badania naukowe, iż za sprawą donosów, oczerniania innych i złej atmosfery w miejscu praca znacząco spada wydajność danej firmy czy instytucji. Ma to przecież przełożenie na relacje między pracownikami. Sama świadomość istnienia takich mechanizmów w grupie utrudnia komunikację między pracownikami, obniża wydatnie zaufanie, odbiera energię życiową, osłabia motywację i wolę do pracy, czyni pracowników mniej pomysłowymi, nie mówiąc już o niechęci do identyfikowania się z firmą czy instytucją, w której są zatrudnieni, a to z kolei sprawia, że miejsce pracy staje się bardziej piekłem niż miejscem, do którego idzie się z przyjemnością, by realizować określone cele, w którym można działać na rzecz nie tylko swoją, ale także na rzecz innych.

Nie chcę przez to powiedzieć bynajmniej, że wszystkiemu winien jest niejaki Ketman, że gdyby został osądzony, napiętnowany, to do takich sytuacji, by nie dochodziło. Natura ludzka jest ułomna, słaba i są między nami ludzie, którzy mają nieodpartą potrzebę szkodzenia innym czy to bezinteresownie, czy z zawiści, zemsty, czy jakiejkolwiek innej niskiej motywacji. Ale bez wątpienia niewskazanie jasno i wyraźnie co jest w życiu publicznym czy w prywatnych relacjach międzyludzkich złe, a co dobre, powoduje chaos i zagubienie. Cóż z tego, że jakaś część społeczeństwa ma świadomość tego, że donoszenie, pomawianie jest złem, skoro wielu widzi, jak ich przełożeni tolerują takie zjawiska, a nawet za nie nagradzają. A ta spora tolerancja dla tego typu podłości, wynika z dość powszechnego klimatu przyzwolenia na bycie podłym, nikczemnym, na bycie mówiąc dosadnie i brutalnie “skurwysynem” (można nawet zaobserwować swego rodzaju modę na bycie “skurwysynem”).

Któż z nas nie zetknął się z jakąś zdradą ze strony znajomego, przyjaciela? Roi się od nich w naszym codziennym życiu. Przechodzimy obok nich jakoś obojętnie, uważając je za coś naturalnego, nieodłączonego od ludzkiego życia, z czym trzeba nauczyć się żyć. I tak pewnie było zawsze i będzie, niezależnie od czasów, różnić się tylko będą konsekwencje tych zdrad. Mam jednak poczucie, że obecnie owych zdrad jest nieco w nadmiarze.

Katrynka - kontrasty

Puszcza Knyszyńska już od niepamiętnych czasów wydawała mi się być bramą do innego świata. Z Białostoczka była to zaledwie kilkunastominutow...