piątek, 6 czerwca 2014

Bojarskie obrazki

Wieczór Adoracji Krzyża. Cichy, ciepły, spokojny, ciemny. Z kościoła wytoczyły się już tłumy, a przez uchylone drzwi sączy się jeszcze zapach palonego kadzidła. Kilkuosobowe grupki wystają przed świątynią, pogrążone w rozmowie. Zza masywnych drewnianych drzwi wyłania się staruszka z około trzydziestoletnią kobietą, trzymającą za ręce dwie dziewczynki - jedną w wieku przedszkolnym, i drugą wyglądającą na uczennicę początkowych klas szkoły podstawowej. Staruszka głośno rozmawia, docierają do nas pojedyncze słowa, dłuższe frazy, z których można się domyślić, że opowiada o swoim niełatwym życiu, choć nie tonem skargi, żalu, narzekania, ale czystych faktów. Jest chyba samotna, a może ma rodzinę, lecz nikt jej nie odwiedza, boryka się z codziennymi trudnościami osoby schorowanej i w sędziwym wieku. Porusza się bez laski, a w rysach twarzy odmalowują się - mimo wszystko - pokój i życzliwe usposobienie. Matka dziewczynek słucha trochę zdystansowana, albo sprawia jedynie wrażenie słuchającej, wbija wzrok w ziemię. Starsza dziewczynka, zadziera głowę do góry, patrzy prosto w oczy kobiety, uśmiecha się i mówi:

- A może byśmy panią, kiedyś odwiedzili?

Mama jednak sprowadzą ją na ziemię:

- To może spotkamy się kiedyś w kościele?

Dochodzą do bramy, za nią jest chodnik i ulica. Żegnają się, życząc sobie dobrych Świąt. Mama z dziewczynkami pną się w górę, w stronę ulicy Kamiennej, staruszka ulicą Próżną zmierza do swojej kamienicy.

niedziela, 1 czerwca 2014

Nowe Bojary

Dzielnica ogród, która zamieniła się w najpaskudniejsze w mieście blokowisko. Nowe Bojary, szpetny moloch, nazwany apartamentowcem i rosnący za nim ohydny mrowiskowiec w miejscu dawnego biurowca "Uchwytów", jednego z bastionów białostockiej Solidarności. Kilka lat temu, gdy buldożery wyburzały peerelowski, nie najbrzydszy budynek, po przeciwległej stronie ulicy Ryskiej, na schodach kolejnego "apartamentowca" stał mocno zbudowany, wysoki mężczyzna, około 60-letni, stał i płakał. To była wczesna jesień, koniec lata, na północnym zachodzie, nad wieżowcami na Fabrycznej zalegało jeszcze lekko pomarańczowej barwy niebo. Było ciepło, a wieczór byłby łagodny i cichy, gdyby nie nienaturalny ryk buldożera. Mężczyzna z wąsami, wydawało się, że przyszedł po raz ostatni spojrzeć na budynek zakładu, w którym być może przepracował całe swoje życie. Dziś w tym miejscu pnie się szeroki, wysoki bunkier. Deweloperskie eldorado, dziewczyny i chłopaki z podbiałostockich, może warmińskich, mazurskich, nadbużańskich, nadnarwiańskich wsi i miasteczek, spełnią swoje marzenia o apartamencie z widokiem na Puszczę Knyszyńską. Wszystko wokół zaleją betonem, wykarczują ostatni skrawek zieleni, każde miejsce zastawią samochodami, w sąsiednim wieżowcu już powstał sklep niby spożywczy, ale z alkoholami. Łomżing domowy, łomżing apartamentowy. Ich dzieci, gdy dorosną będą prawdopodobnie płakać mieszkając i dusząc się w tych klatkach z betonu.

Przed 14 laty uciekałem z 11-piętrowego wieżowca. Nikt nie chciał kupić mieszkania na pierwszym piętrze, gdy tylko dowiadywał się, że jest to wieżowiec, a teraz o wiele szpetniejsze molochy pod sprytnie zamaskowaną nazwą apartamentowców ściągają bez trudności licznych nabywców.

Niedzielny, zimny, deszczowy wieczór, po słonecznym i względnie ciepłym przedpołudniu. Wcześniej zapadła ciemność. Chłód i atmosfera taka, jakby to była końcówka marca albo października. Ulica Orla, cicha, prawie taka jak dawniej, z drobnymi wyjątkami. Stare domki i domy po lewej, niektóre toną w zieleni, niektóre odremontowane tak, że z trudem można poznać, że nie są to współczesne szpetoty. Dwa, może, trzy nie straciły nic ze swojego przedwojennego charakteru. Z ogrodami, w jednym nieskoszona trawa, i stare drzewa owocowe. Za pogotowiem opiekuńczym wichura złamała kilkusetletnie drzewo, inne trzeba było ściąć, by nie spotkał ich ten sam los. I na tle tej całej niby nowoczesnej architektury, pokrętnie w intencji architekta nawiązującej do klimatu Bojar (pokrętnie, czyli nijak) budynek przychodni z czasów środkowego peerelu zaskakuje przytulnością, skromnością, łagodnością. Po prawej opuszczona kamienica z przeszkloną galerią, jedna z najcenniejszych zachowanych perełek, nieodremontowana, wyprowadziło się z niej biuro administracji osiedlowej, zamknięta na cztery spusty, w oczekiwaniu na Bóg wie co.

Tędy, starymi ogrodami, tajemniczymi, czarodziejskimi, będąc dzieckiem chadzała moja Mama razem z Babcią do "braciszków" na msze do kaplicy. Obecnie jest to dom dziecka przy ulicy Słonimskiej. Wówczas w domu Zgromadzenia Braci Sług Najświętszej Maryi Panny i św. Franciszka rozlokowało się Seminarium Duchowne. Jako że w budynku mieściła się też piekarnia i sklep, Mama do dziś wspomina zapach pieczonego chleba rozsnuwający się po bojarskich ogrodach.

Dalej ulica Słonimska, jak chaotyczny patchwork. Od wylotu Kamiennej po lewej i prawej stare domy przeplatane nowymi, najdrobniejszym elementem nie próbującymi nawiązać do klimatu starych Bojar. Gdzieniegdzie wcisnęły się bloki, ogrodzone, z pikającymi na zewnątrz domofonami. I tylko w połowie drogi, między nimi zagubiony, budzący grozę, choć niepozorny, a nawet przytulnie wyglądający, z zadbanymi grządkami w sporym ogrodzie, i wiekowymi komórkami, piętrowy budynek, w czasie wojny, będący siedzibą niemieckiego Urzędu Informacji i Propagandy, a po wojnie kontrwywiadu wojskowego Smiersz 2 Frontu Białoruskiego. W owych komórkach - chlewkach jesienią i zimą 1944 przetrzymywano żołnierzy niepodległościowego podziemia. Makabryczne miejsce, z być może zaszpachlowanymi plamami krwi na ścianach, pomieszczeniami przesłuchań. Wieczny odpoczynek racz im dać Panie.

Ulica Dobra, Wróbla, Przygodna, godne wierszy całych, każda z osobna. Kraszewskiego walcząca o przetrwanie, najdzielniej przy Spółdzielni SNB. Dalej Ryska, z trudem ocalałe budynki "Uchwytów" całkowicie już zasłonięte przez "nowe", których dni są już policzone. Owo "nowe" jest jak zbrodnia dokonana na Bojarach. Walka o zachowanie tej urokliwej niegdyś dzielnicy, którą ktoś próbował wzniecić jeszcze w drugiej połowie lat 90-tych, wśród braci studenckiej, wśród moich kolegów z mazurskich, podlaskich, mazowieckich wsi i miasteczek, a też i samego Białegostoku, w dyskusjach, jakie rozpętywały się po przeczytaniu artykułów na jej temat, wzbudzała u większości uśmiech politowania i nieskrywanej pogardy dla drewnianych domów i ogrodów w centrum miasta. Wkraczała dynamiczna wielkomiejskość, nikt nie wyjeżdżał ze wsi, małego miasteczka po to, by znowu - mimo włożonego w ucieczkę wysiłku - doń trafić.

Bloki "Uchwytów" między Kraszewskiego a Sobieskiego, z zielonymi przestrzeniami między nimi i placami zabaw, przy współczesnych apartamentowcach jawią się, jako wzorzec "ludzkiego" budownictwa.

Deszcz zacina coraz mocniej, wzmaga się wiatr, chłód staje się bardziej przenikliwy. I wreszcie moja ulubiona kamienica, początek XX, być może końcówka XIX w. Nie wiadomo, jak długo tu jeszcze przetrwa. Za dnia, bez względu na porę roku, w oknie szerokim, wysokim, przy drzwiach wejściowych, zawsze odsłonięte firanki, a w nim twarze co najmniej dwóch osób, wpatrujące się w niemrawe życie na zewnątrz. Siedzą przy oknie, za stołem, uśmiechnięci, staruszka, i mężczyzna, być może syn, czasem dwaj mężczyźni, czasem palą, popijają. Kultura rozmowy i uśmiechu, nawet jeśli podchmielonego. Coś czego rzadko zaznają ludzie w bojarskich apartamentowcach, przemykający po klatkach schodowych tak, by sobie się nie ukłonić, by ze sobą nie rozmawiać. Nabzdyczeni i nadęci. Przedstawiciele handlowi, panie i panowie z banków, czy innych gównianych firm finansowych. Tymczasem tu w kamienicy, w oknie na rogu, zawsze wieczorem pali się światło. Pod nim ustawiono blaszaną w biało - czerwone pasy tablicę, by nikt już po raz kolejny nie wbił się rozpędzonym autem w ścianę, jak to już kiedyś miało miejsce, może nie raz nawet. W oknie pali się światło i w drzwiach prowadzących do skrawka ogrodu, na który za dnia cień rzuca wciśnięty na siłę blok. Nie mogę się zmusić - i mam tak za każdym razem - by w okno nie zajrzeć. Jest nisko zawieszone. Pomieszczenie rozjaśnia lampka nocna, łagodnym światłem, jak z czasów dzieciństwa, gdy Mama czytała książki. Rozścielone łóżko pod ścianą i spod kołdry wystająca głowa mężczyzny. Spokój, radość, cisza, zupełnie inny świat.

Krzyż nad Wolą

Od dłuższego już czasu, jadąc za widna ulicą Kasprzaka od strony Płockiej, na jednym ze szklanych domów przy Rondzie Daszyńskiego, dostrzec ...