Leniwe, zimowe, niedzielne popołudnie, blade słońce świecące prosto w oczy, pola przykryte cienką już warstwą śniegu, a do tego sącząca się z głośników melancholijna muzyka z Wysp Zielonego Przylądka. Aż się wierzyć nie chce, że to afrykańskie blues'owanie przypominające momentami fado, tak idealnie współgra z otaczającym krajobrazem, łagodnymi pagórkami, sosnowymi zagajnikami, rozrzuconymi w dolinach pojedynczymi drewnianymi domami.
Wzgórze, do którego zmierzamy znajduje się mniej więcej w połowie drogi między Jasionówką a Dobrzyniówką. Na jego szczycie nie sposób nie zauważyć białego kamiennego krzyża wyglądającego, jak nagrobek, albo przydrożna kapliczka. Wydawałoby się, że jest to miejsce jakich dziesiątki, jeśli nie setki w okolicy. Nasłoneczniony pagórek, porośnięty sosnami, tuż za krzyżem pozostałości zabudowań, ledwie dostrzegalnych pod zeschniętą trawą, którą odsłonił topniejący śnieg. Na południe od wzgórza w odległości kilometra, może dwóch, wyraźnie rysuje się ciemna plama puszczy. W pobliżu żadnych zabudowań, ani żywej duszy. Raz zdarzyło się nam, że z leśnej drogi, ni stąd, ni zowąd wyjechał czerwony jeep cherokee, za kierownicą i obok na miejscu pasażera, siedziały dwie dziewczyny, sprawiające wrażenie, jakby nad ranem wyruszyły z Warszawy gdzieś na wschód, zagubiły się, a wczesnym popołudniem odnalazły się na leśnej drodze w pobliżu Jasionówki. Przyglądały nam się przez szyby nie mniej zdumione niż my. Długie, modnie ścięte włosy, dostrzegalny make-up, wyglądały bardziej jak modelki z okładki "Cosmpolitan" niż córki miejscowych gospodarzy. To naprawdę niecodzienny widok na podlaskiej wsi, chyba, że tak zwani miastowi wyprowadzą się na wieś, bądź po latach ktoś wróci z USA, lub przyjedzie na urlop na Święta z Dublina lub Londynu. Nawet nam przez myśl nie przeszło, by próbować je zatrzymać i pytać o historię owego krzyża z wygrawerowaną inskrypcją: "S + P STANISŁAW BORYS ŻYŁ LAT 22. ZGINOŁ TRAGICZNĄ ŚMIERCIĄ W 1941 R. PROSZĘ O 3 Z M." (zapis oryginalny).
Nie pamiętam, za którym razem, może za trzecim, może czwartym, natknęliśmy się w tym miejscu na dwóch mężczyzn o zaczerwienionych od mrozu i wiatru, czerstwych twarzach, przybijających do jednej z sosen tabliczkę z napisem: "Proszę nie wyrzucać śmieci". Okazało się, że owi mężczyźni byli leśnikami, chętnie nawiązali rozmowę, ale sprawiali wrażenie ostrożnych i ważących każde słowo. Gdy padło z naszej strony pytanie dotyczące krzyża, jeden z nich najwyraźniej się ożywił i oznajmił, że jest to miejsce, w którym zginął jego stryjeczny dziadek. Został zastrzelony tuż przed atakiem Niemiec na ZSRR w czerwcu 1941 r. Wracał pieszo od strony Dobrzyniówki, miał wetknięty za pas pistolet, ukryty pod koszulą, na wzgórzu stał akurat sowiecki gazik, a w nim i tuż obok niego kręcili się albo krasnoarmiejcy, albo enkawudziści, obserwowali okolicę z dogodnego miejsca widokowego. Mężczyzna, będący członkiem ruchu oporu, wówczas jeszcze Związku Walki Zbrojnej, spostrzegłszy ich, zaczął najprawdopodobniej uciekać. A może postanowił wyrzucić w zboże zatkniętą za pasek broń, i któryś z krasnoarmiejców to zauważył? Tego nie dowiemy się już nigdy. Jedno jest pewne, zwłoki zabitego młodego mężczyzny, zostały dosłownie wrzucone do gazika i wywiezione do siedziby NKWD w nieodległej Sokółce. Do dziś nie jest znane miejsce ich spoczynku.
- A mój dziadek dowiedziawszy się, co się wydarzyło, przybiegł tak szybko, jak tylko mógł, by z miejsca, w którym zastrzelono jego brata, zebrać ziemię nasiąkniętą krwią, zakrwawione patyki, i włożyć je do skleconej naprędce drewnianej skrzyneczki, a następnie zakopać w tym miejscu, w którym obecnie stoi krzyż. A dziadka stryjecznego zastrzelono tam po drugiej stronie, gdzie ustawiony jest ten żeliwny krzyż. - opowiadał leśnik.
W drodze powrotnej nie sposób było uniknąć refleksji, co jesteśmy winni takim partyzantom, jak Stanisław Borys? Słowa i frazy takie, jak patriotyzm, oddanie życia za ojczyznę, szybko się w naszej rzeczywistości zdewaluowały, a niemal wszystkie debaty poświęcone tej tematyce wydają się jałowe, schematyczne i nie dające żadnych konkretnych odpowiedzi. Propozycja, by nowoczesny patriotyzm polegał li tylko na płaceniu podatków, wydaje się być kompletnym nieporozumieniem - jak bowiem za czyn patriotyczny można uznać obowiązek nałożony prawem? Czy współczesny heroizm - jak proponują inni - może polegać na pracy ponad siły, a niekiedy i ludzkie możliwości w międzynarodowych korporacjach oraz sieciach handlowych? Czy może nim być działalność polityczna w rzeczywistości, w której nadrzędność interesu partyjnego, lawirowanie między grupami interesu, zastąpiły tworzenie realnego dobra wspólnego? Mimo wszystko jednak wydaje się że, dopóki jeszcze nie cała sfera publiczna została zawłaszczona przez partie polityczne, to wciąż istnieją płaszczyzny działania, na których wykształcenia, wiedza i zdolności mogą być wykorzystane pod podejmowania aktywności motywowanej nie tylko interesem własnym, ale przede wszystkim chęcią i umiejętnością szerszego spojrzenia na świat.
poniedziałek, 27 grudnia 2010
piątek, 24 grudnia 2010
Puszcza Knyszyńska na Święta
czwartek, 23 grudnia 2010
Ot taka sobie przedświąteczna historia
Gorączka przedświątecznych zakupów trwajaca już od co najmniej dwóch tygodni, tłumy ludzi, klaustrofobiczne parkingi zatłoczone do granic możliwości, a nawet ponad ich granice, stanie w korku na podziemnym parkingu to wielce wątpliwa przyjemność, zwłaszcza jeśli się nie ma pod ręką żadnej książki, czasopisma czy gazety. Galerie stały się w B. jedynymi przestrzeniami publicznymi, w których mieszkańcy miasta mają możliwość spotykania zupełnie nieznanych im osób, ednak owe "spotkania" nawiązywaniem nowych kontaktów nie mogą się kończyć w żaden sposób, nie jesteśmy społeczeństwem otwartym, komunikatywnym, z łatwością nawiązującym znajomość z drugim, nieznajomym człowiekiem. Dotkliwie daje się we znaki brak przestrzeni publicznych stwarzających możliwość takiego spotkania, zwłaszcza zimą. Ciepłą wiosną, słonecznym latem, wczesną złotą jesienią sprzyjać może temu co najwyżej rzeczywiście rozległy i piękny park. Centrum miasta w okolicach Ratusza, jeszcze nie tak dawno tętniące życiem, teraz bez względu na porę dnia i roku wygląda, jak po wybuchu bomby atomowej, z wyjątkiem dni, kiedy odbywają się na placu ratuszowym koncerty, wówczas rzeczywiście nie sposób tam wcisnąć nawet szpilki. Jednak jeszcze około 2 czy 3 lat temu siedząc przy stoliku w ogródku Astorii i rozmawiając ze znajomym, spoglądaliśmy chciwie na przesuwajace się bez chwili wytchnienia samochody, jaące od strony kościoła farnego, przecinające ulicę Sienkiewicza, Rynek Kościuszki, i dalej sunące w stronę kościoła św. Rocha. Nawet te korki miały swój urok, dawały wrażenie życiodajnego pulsu miasta, do tego jeszcze tłumy ludzi wracające z pracy, śpieszące dokądś, rozradowani, żywi i głośni licealiści oraz studenci, tłum sączący się ze wszystkich stron, dający ułudę bytności w wielkim mieście. Teraz całe życie przeniosło się do raczej do tandetnych galerii, w których nie sposób nawet usiąśc w cichym, spokojnym miejscu, nie mówiąc już o zjedzeniu czegoś smacznego, wszystko jest plastikowe w smaku. Galeriowe kina grają wyłącznie amerykański chłam, albo nudne, jak flaki z olejem polskie komedie, już nawet nie wiem czy romantyczne, czy na topie znalazły się już jakieś inne. Miejskie kafejki czy puby, przypominają dużo bardziej piwożłopnie, żadna z nich nie ma wyrazistego stylu, charakterystycznego tylko dla niej, niepowtarzalnego, niczym nie próbuje się odróżnić od innych, odnoszę wręcz wrażenie, że za wszelką cenę starają się do siebie upodobnić, tak jakby ich właściciele przeprowadzili jakieś badania co do estetycznych i alkoholowych preferencji swoich potencjalnych klientów. Podobnie wszak planowane są przestrzenie galerii, liczą się nie pomysły architekta, ale oczekiwania i gusty maswoego klienta. Galerie są projektowane z myślą o nich właśnie. Średniowiecze pozostawiło po sobie gotyckie katedry, XVII i XVIII wiek barokowe kościoły i pałace, wiek XIX kamienice czynoszowe, mieszczańskie i pałacyki fabrykantów (bez względu na ich walory estetyczne), a my pozostawimy kawałki blachy i pustaków, z których za niecałe 100 lat nie pozostanie kamień na kamieniu. Zreszta tak też są pewnie budowane, by szybko móc je zwinąć i wraz ze zmianą upodobań klientów wznieść nowe, pewnie równie koszmarne budowle.
Uszczęśliwony zakońcoznymi zakupami, głodny niczym wilk, bo galeriowe fastfoody niczym nie są w stanie skusić, przy drzwiach wyjściowych na podziemny parking, wypatruję stoisko z piewczywem francuskim, od którego bije zapach słodkich moreli, wiśni i nie wiadomo czego jeszcze. Podchodzę, śliczna i sympatycznie wyglądajaca dziewczyna informuje mnie, że w tej chwili nie może mi niczego sprzedać, ponieważ ma przerwę i wskazuje tabliczkę informującą o chwilowym wstrzymaniu sprzedaży. Pytam więc kiedy będę mógł wrócić, odwraca się i z szerokim uśmiechem oznajmia mi, że w związku z tym, iż jestem miły, sprzeda mi to na co mam ochotę. Uświadamiam sobie z całą mocą ludzką potrzebę bycia docenionym , szanowanym, traktowanym z powagą i życzliwością. Słowem, potrzebę kultury osobistej na co dzień. Strasznie się ona zdewaluowała ostatanimi czasy, a nawiązanie do niej w rozmowie może wywołać co najwyżej uśmiech politowania, a w skrajnych przypadkach posądzenie o bycie ciężkim frajerem. Dostaję swoją wymarzoną bułkę z dżemem morelowym, dziewczyna się uśmiecha i oboje chyba dostajemy wspaniały świąteczny prezent.
Wydaje się, że jesteśmy na takim etapie zwykłych, codziennych relacji międzludzkich, że jedną rzeczą, jakiej oczekujemy w takim powierzchownym kontakcie jest zwykła ludzka życzliwość. Rzeczywiście codzienne obserwacje ludzkich zachowań w sklepie, na ulicy, w autobusie, nie napawają optymizmem. Najbardziej dotkliwie muszą to odczuwać pracownicy wszelkich super czy hieprmarketów, narażeni bezpośrednio na razy i ciosy ze strony nie tylko swoich menedżerów, ale przede wszystkim sfrustrowanych klientów.
Uszczęśliwony zakońcoznymi zakupami, głodny niczym wilk, bo galeriowe fastfoody niczym nie są w stanie skusić, przy drzwiach wyjściowych na podziemny parking, wypatruję stoisko z piewczywem francuskim, od którego bije zapach słodkich moreli, wiśni i nie wiadomo czego jeszcze. Podchodzę, śliczna i sympatycznie wyglądajaca dziewczyna informuje mnie, że w tej chwili nie może mi niczego sprzedać, ponieważ ma przerwę i wskazuje tabliczkę informującą o chwilowym wstrzymaniu sprzedaży. Pytam więc kiedy będę mógł wrócić, odwraca się i z szerokim uśmiechem oznajmia mi, że w związku z tym, iż jestem miły, sprzeda mi to na co mam ochotę. Uświadamiam sobie z całą mocą ludzką potrzebę bycia docenionym , szanowanym, traktowanym z powagą i życzliwością. Słowem, potrzebę kultury osobistej na co dzień. Strasznie się ona zdewaluowała ostatanimi czasy, a nawiązanie do niej w rozmowie może wywołać co najwyżej uśmiech politowania, a w skrajnych przypadkach posądzenie o bycie ciężkim frajerem. Dostaję swoją wymarzoną bułkę z dżemem morelowym, dziewczyna się uśmiecha i oboje chyba dostajemy wspaniały świąteczny prezent.
Wydaje się, że jesteśmy na takim etapie zwykłych, codziennych relacji międzludzkich, że jedną rzeczą, jakiej oczekujemy w takim powierzchownym kontakcie jest zwykła ludzka życzliwość. Rzeczywiście codzienne obserwacje ludzkich zachowań w sklepie, na ulicy, w autobusie, nie napawają optymizmem. Najbardziej dotkliwie muszą to odczuwać pracownicy wszelkich super czy hieprmarketów, narażeni bezpośrednio na razy i ciosy ze strony nie tylko swoich menedżerów, ale przede wszystkim sfrustrowanych klientów.
wtorek, 23 listopada 2010
Na pograniczu - część 2
Z niedoszłej stolicy Rzeczypospolitej Obojga Narodów, dawnym gościńcem z Mazowsza na Litwę, wyruszamy na północny wschód. Rzeka Jaskranka, Jaświły, Jasionówka, przypominają mi teorię wyczytaną gdzieś w naukowym, historycznym orpacowaniu, wedle której toponimy zaczynające się od liter "ja" miały oznaczać okolice, miejscowości zamieszkane przez Jaćwingów. Im bardziej na wschód tym krajobraz staje się coraz mocniej pofałdowany, poprzetykany zagajnikami brzozowymi, sosnowymi, na południu ciemnieje masyw Puszczy Knyszyńskiej, a na radośnie porozrzucanych wzgórzach usadowiły się same drewniane domki o dwuspadowych dachach, w otoczeniu ogrodów i sadów, które najurokliwiej wyglądają wczesną wiosną, bujne, świeżo rozkwitłe na biało i różowo wiśnie, jabłonie, grusze, czereśnie. Tę drogę musiała wielokrotnie pokonywać Barbara Radzwiwiłłówna, a i sam Zygmunt August w drodze do Wilna. Teraz trakt jest asfaltową, wąską, o poszarpanym poboczu szosą, to opadającą, to wznoszącą się, wijącą się między pagórkami. Po niecałych 15 minutach jazdy docieramy do Jasionówki.
W XVI w. miejscowe dobra zostały nadane przez Zygmunta Augusta rusko-litewskiemu rodowi Kurzenieckich, którzy w drugiej połowie XVI w. mieli tu ufundować pierwszy kościół. Wraz z lokacją miasta pojawili się w nim także pierwsi Żydzi, a pod koniec wieku XVII również Tatarzy otrzymujący wówczas od Jana III Sobieskiego liczne nadania na Podlasiu w zamian za zaległy żołd.
Miasta na Podlasiu w czasie panowania Zygmunta Augusta były nadawane jego wienrmy dworzanom, ludziom ze wszech miar wykształconym, oczytanym, najprawdziwszym humanistom epoki Renesansu, a ci modelowali je na odrodzeniową modłę, porządkowali układ nieruchomości, ulic wychodzących z rynku, a realizując renesansowy ideał życia w harmonii z naturą przy zabudowaniach mieszkalnych zakładali rozległe ogrody. I kto wie, jak te miasta wyglądałby dziś, gdyby nie wojny XVII, później XVIII w., okres zaborów, i wreszcie dwóch wojen światowych. Co prawda, układ urbanistycznych owych podlaskich miejscowości niewiele się zmienił od czasów Zygmunta Augusta, a wydaje się, że najlepiej się wciąż ma ideał życia w harmonii z naturą, ze względu na całkiem spore przydmowoe ogrody i sady, to jednak jest to świat wciąż tkwiący w tradycyjnej już polskiej niemożności, tak typowy dla wschodniej Polski -nieefektowny, zupełnie nieprzebojowy i niekrzykliwy, ale niepozbawiony przecież ogromnego uroku i ducha dawnego Rzeczypospolitej Obojga Narodów, choć w przypadku tych ziem, mówienie o dwóch narodach, to kompletne nieporozumienie, bo można ich zliczyć, co najmniej 7.
Jasionówka jest dziś małym, cichym, sennym miasteczkiem, życie toczy się w niej wokół urzędu gminy, kościoła i kilku sklepów. W urzędzie gminy można nabyć książkę o historii miasta, ale jest pewien problem, bo książki są dwie - jedna wydana przy wsparciu urzędu, a druga niezależnie, przez mieszkańca Jasionówki, pasjonata lokalnej historii. Tej drugiej urząd nie rozprowadza, bo podobno nie wszyscy mieszkańcy zgadzają się z tezami postawionymi przez jej autora. Jednak uprzejma pani sprzedająca książkę tę oficjalną, kieruje nas do synowej autora, pracującej w pobliskiej bibliotece, przez nią można skontaktować się z niepoprawnym politycznie - na skalę lokalną - historykiem.
A miejscowa biblioteka, to najprawdziwszy wehikuł czasu, za jej sprawą można przenieść się nieco wstecz w czasie. Tak mniej więcej wyglądała moja pierwsza w życiu osiedlowa biblioteka, unosił się w niej ten sam zapach starych, zakurzonych, wielokrotnie czytanych książek, i była też w ten sam sposób rozświetlona przedzierajacym się przez spore okna jesiennym, ale wciąż jeszcze intensywnym słońcem. Tyle że tu prędko dostrzeżemy coś, czego biblioteki naszego dzieciństwa nie miały - stanowisko z komputerem podłączonym do Internetu. Jednym co prawda, ale obleżęnia dużego nie ma, siedzi przy nim jeden około 10-12 letni chłopiec, może dlatego, że jest to środek tygodnia, godzina 14.00. Synowej autora "niesłusznej" książki jeszcze nie ma, ale podobno można ją nabyć w pobliskim sklepie. Sklepów w rynku i wokół niego jest ledwie kilka, w tym jeden mieszczący się w budynku, będącym niegdyś czymś pośrednim między przystankiem a dworcem autobustowym. Tu sprzedaje się używaną odzież, w budynku w którym rozlokował się bank spółdzielczy, na piętrze znajdują się kolejne dwa sklepy, ze wszystkim, dosłownie, z ubraniami, zniczami, artykułami gospdoarstwa domowego, środkami czystości, jest też zakład fryzjerski, nie ma tylko kupujących i korzystajacych z usług, ale to pewnie ze względu na porę dnia. Tu książki jednak nie mają. Jest za to w samoobsługowym spożywczym, w którym wszyscy wchodząc mówią do siebie i do sprzedawczyń "dzień dobry", kilkanaście egzemplarzy karnie ułożonych na półce, w twardej oprawie, pod gazetami, przy półce z prasą kolorową. To jedank część druga, a pierwsza rozeszła się już dawno, podobno jak świeże pieczywo.
W Jasionówce jest jeszcze kościół i pozostałości parku dworskiego, bo przecież istniał tutaj kiedyś także dwór, który można byłoby nawet nazwać pałacem, nie tak okazałym, jak pałac w Białymstoku, ale jednak sporo większym niż porozrzucane po okolicy dwory modrzewiowe czy nawet murowane, z których do dziś przetrwały nieliczne.
Kościół stoi na wzgórzu, wyglądającym na sztucznie usypane, jest biały, murowany, do kruchty można wejść zawsze, drzwi wejściowych z reguły się nie zamyka, dalej są natomiast kolejne drzwi, żeliwne, przez które można zajrzeć do nawy głównej. Obok kościoła przebiega wąziutka, brukowana uliczka Kościelna. Jeśli odpowiednio stanąć i skierować wzrok ku górze w stronę kościoła, to można nawet odnieść wrażenie, że przenieśliśmy się w czasie i jesteśmy w Jasionówce za czasów jej świetności, ale to wrażenie niestety nie trwa nigdy zanadto długo. Od ryneczku i kościoła niedaleko na wzgórzu rozłożył się cmentarz, z solidną, z drewnianych bali kaplicą i celganymi, kruszejącymi nagrobkami z początku XIX w. Tu także napotkani ludzie mówią dzień dobry i jeszcze do tego życzliwie się uśmiechają.
A stąd już jest niedaleko do Korycina i Dobrzyniówki, ale o nich następnym razem.
W XVI w. miejscowe dobra zostały nadane przez Zygmunta Augusta rusko-litewskiemu rodowi Kurzenieckich, którzy w drugiej połowie XVI w. mieli tu ufundować pierwszy kościół. Wraz z lokacją miasta pojawili się w nim także pierwsi Żydzi, a pod koniec wieku XVII również Tatarzy otrzymujący wówczas od Jana III Sobieskiego liczne nadania na Podlasiu w zamian za zaległy żołd.
Miasta na Podlasiu w czasie panowania Zygmunta Augusta były nadawane jego wienrmy dworzanom, ludziom ze wszech miar wykształconym, oczytanym, najprawdziwszym humanistom epoki Renesansu, a ci modelowali je na odrodzeniową modłę, porządkowali układ nieruchomości, ulic wychodzących z rynku, a realizując renesansowy ideał życia w harmonii z naturą przy zabudowaniach mieszkalnych zakładali rozległe ogrody. I kto wie, jak te miasta wyglądałby dziś, gdyby nie wojny XVII, później XVIII w., okres zaborów, i wreszcie dwóch wojen światowych. Co prawda, układ urbanistycznych owych podlaskich miejscowości niewiele się zmienił od czasów Zygmunta Augusta, a wydaje się, że najlepiej się wciąż ma ideał życia w harmonii z naturą, ze względu na całkiem spore przydmowoe ogrody i sady, to jednak jest to świat wciąż tkwiący w tradycyjnej już polskiej niemożności, tak typowy dla wschodniej Polski -nieefektowny, zupełnie nieprzebojowy i niekrzykliwy, ale niepozbawiony przecież ogromnego uroku i ducha dawnego Rzeczypospolitej Obojga Narodów, choć w przypadku tych ziem, mówienie o dwóch narodach, to kompletne nieporozumienie, bo można ich zliczyć, co najmniej 7.
Jasionówka jest dziś małym, cichym, sennym miasteczkiem, życie toczy się w niej wokół urzędu gminy, kościoła i kilku sklepów. W urzędzie gminy można nabyć książkę o historii miasta, ale jest pewien problem, bo książki są dwie - jedna wydana przy wsparciu urzędu, a druga niezależnie, przez mieszkańca Jasionówki, pasjonata lokalnej historii. Tej drugiej urząd nie rozprowadza, bo podobno nie wszyscy mieszkańcy zgadzają się z tezami postawionymi przez jej autora. Jednak uprzejma pani sprzedająca książkę tę oficjalną, kieruje nas do synowej autora, pracującej w pobliskiej bibliotece, przez nią można skontaktować się z niepoprawnym politycznie - na skalę lokalną - historykiem.
A miejscowa biblioteka, to najprawdziwszy wehikuł czasu, za jej sprawą można przenieść się nieco wstecz w czasie. Tak mniej więcej wyglądała moja pierwsza w życiu osiedlowa biblioteka, unosił się w niej ten sam zapach starych, zakurzonych, wielokrotnie czytanych książek, i była też w ten sam sposób rozświetlona przedzierajacym się przez spore okna jesiennym, ale wciąż jeszcze intensywnym słońcem. Tyle że tu prędko dostrzeżemy coś, czego biblioteki naszego dzieciństwa nie miały - stanowisko z komputerem podłączonym do Internetu. Jednym co prawda, ale obleżęnia dużego nie ma, siedzi przy nim jeden około 10-12 letni chłopiec, może dlatego, że jest to środek tygodnia, godzina 14.00. Synowej autora "niesłusznej" książki jeszcze nie ma, ale podobno można ją nabyć w pobliskim sklepie. Sklepów w rynku i wokół niego jest ledwie kilka, w tym jeden mieszczący się w budynku, będącym niegdyś czymś pośrednim między przystankiem a dworcem autobustowym. Tu sprzedaje się używaną odzież, w budynku w którym rozlokował się bank spółdzielczy, na piętrze znajdują się kolejne dwa sklepy, ze wszystkim, dosłownie, z ubraniami, zniczami, artykułami gospdoarstwa domowego, środkami czystości, jest też zakład fryzjerski, nie ma tylko kupujących i korzystajacych z usług, ale to pewnie ze względu na porę dnia. Tu książki jednak nie mają. Jest za to w samoobsługowym spożywczym, w którym wszyscy wchodząc mówią do siebie i do sprzedawczyń "dzień dobry", kilkanaście egzemplarzy karnie ułożonych na półce, w twardej oprawie, pod gazetami, przy półce z prasą kolorową. To jedank część druga, a pierwsza rozeszła się już dawno, podobno jak świeże pieczywo.
W Jasionówce jest jeszcze kościół i pozostałości parku dworskiego, bo przecież istniał tutaj kiedyś także dwór, który można byłoby nawet nazwać pałacem, nie tak okazałym, jak pałac w Białymstoku, ale jednak sporo większym niż porozrzucane po okolicy dwory modrzewiowe czy nawet murowane, z których do dziś przetrwały nieliczne.
Kościół stoi na wzgórzu, wyglądającym na sztucznie usypane, jest biały, murowany, do kruchty można wejść zawsze, drzwi wejściowych z reguły się nie zamyka, dalej są natomiast kolejne drzwi, żeliwne, przez które można zajrzeć do nawy głównej. Obok kościoła przebiega wąziutka, brukowana uliczka Kościelna. Jeśli odpowiednio stanąć i skierować wzrok ku górze w stronę kościoła, to można nawet odnieść wrażenie, że przenieśliśmy się w czasie i jesteśmy w Jasionówce za czasów jej świetności, ale to wrażenie niestety nie trwa nigdy zanadto długo. Od ryneczku i kościoła niedaleko na wzgórzu rozłożył się cmentarz, z solidną, z drewnianych bali kaplicą i celganymi, kruszejącymi nagrobkami z początku XIX w. Tu także napotkani ludzie mówią dzień dobry i jeszcze do tego życzliwie się uśmiechają.
A stąd już jest niedaleko do Korycina i Dobrzyniówki, ale o nich następnym razem.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Błyski - część 37
Kontakt z braćmi, pozostałymi za granicą, która jak się wydawało, okrzepła już na dobre, był mocno ograniczony, przez pewien czas nie istnia...
-
Wedle opowieści Babci powtarzanych mi przez moją Mamę Litwini mieli mieć piękne głosy i pięknie śpiewać. Mieli też w zwyczaju często się ze ...
-
Lesław Maleszka stanowi chyba najlepszy przykład agenta, który ochoczo i nadgorliwie współpracował ze służbami specjalnymi. Historie o łaman...
-
Rok 1932 minął pod znakiem wznoszenia nowego domu w Adamowcach. Podstawowym budulcem na tych terenach było drewno, murowane budowle na wsiac...