piątek, 26 czerwca 2009

Litewskie obrazki, jeszcze słów kilka o Wilnie

Ostani nasz pobyt w Wilnie zbiegł się ze spotkaniami modlitewnymi Taize. Na placu katedralnym chłoniemy atmosferę prawdziwie różnorodnego miasta. Katedrę cały niemal dzień okupują modlący się z Polski, Łotwy, Włoch, Francji, Litwy, Białorusi i wielu innych krajów Europy, a pewnie i świata. Znakomite nagłośnienie pozwala nam na wysłuchanie opowieści młodego litewskiego zakonnika, który tysiącom młodych ludzi opowiada w języku angielskim o doświadczeniach swojego kraju z czasów totalitaryzmu. Siedzimy na schodach przy pomniku Giedymina, zachodzące słońce bursztynowo rozświetla fragment kolumnady katedry. Takie słońce, ciepłe, łagodne, o barwie gryczanego miodu widziałem wiele razy sączące się jak balsam na pniach wiekowych sosen w lesie na Pietraszach. Ta sama barwa, ten sam sposób otulania przedmiotów kojącym, wyciszającym blaskiem.

W tym czasie, gdy w katedrze mlodzi ludzie wsłuchują się w opowieść zakonnika, snutą spokojnym głosem, na placu zbierają się młodzi wilnianie, niektórzy siadają w grupkach i grają na gitarach, obok nas 6 osobowa mieszana grupa dziewczęco - chłopięca dzieli się na dwie części - panowie o nieco dłuższych, postrzępionych włosach, oryginalnie ubrani rozpoczynają grę w zośkę, a panie koncentrują się na ożywionej rozmowie. Inni jeżdżą na deskorolkach, jeszcze inni na rowerach. A wszystko to odbywa się harmonijnie, bez wzajemnej niechęci, nie ma tu grup, które zbierałyby się przeciw innym, nikt do nikogo nie odnosi się pogardliwie, jedna grupa nad drugą nie zaznacza swojej wyższości. Dla wielu tych młodych ludzi jest to dzień, jak co dzień, spotykają się tu ciepłymi wileńskimi wieczorami, dla innych to dzień wyjątkowy - modlą się także ci na zewnątrz. Możliwość wspólnej modlitwy z ludźmi z różnych krajów to bez wątpienia jednoczące przeżycie. I tym razem katedra i plac katedralny spełniają swoją rolę, nie po raz pierwszy w swojej historii, łączą codzienność ze wzniosłością, dają "schronienie" wszystkim mieszkańcom miasta, którzy na daną chwilę go poszukują.

Następnego dnia na wzgórzu tuż przy dawnym klasztorze wizytek - obecnie wiezięniu, w kafejce przy tarasie z pięknym widokiem na wileńską starówkę z białą cerkwią w stylu gruzińskim na pierwszym planie, dostrzegam dwóch około 20-letnich chłopców w zielonkakwych tiszertach, sztruksach, z dłuższymi włosami, siedzących przy stoliku i namiętnie czytających książki o pożółkłych kartkach. Już nie pamiętam kiedy po raz ostatni zdarzyło mi się widzieć w Białymstoku kogokolwiek czytyającego książkę w miejscu publicznym.

piątek, 19 czerwca 2009

Trzcianka

Północne obrzeża Puszczy Knyszyńskiej stały się moim odkryciem tego roku. Dotychczas - jak to zwykle w takich przypadkach bywa z powodu ignorancji - wydawały mi się tą częścią pogranicza, której nie warto poświęcać większej uwagi. Jak bardzo się myliłem przekonałem się ledwie kilka miesięcy temu. Wszystko zaczęło się od litewskiego grodziska w pobliżu Podzamczyska, Zamczyska i Niemczyna. Błądząc po bezdrożach, pokonując wąskie całkiem niezłe drogi asfaltowe, przemierzając żwirówki i niezanadto solidnie wyjeżdżone drogi piaskowe odkryłem wiele niezwykłych miejsc o nazwach będących przepięknym świadectwem współistnienia litewskich, rusińskich, polskich, a pewnie też i jaćwieskich mieszkańców tego skrawka ziemi. Gilbowszczyzna, Szyndziel, Aulakowszczyzna przenosiły mnie w czasie, gdy okolice te musiały być zamieszkane przez Bałtów. Lasy łączące się z Puszczą Knyszyńską, ciągnące się wąskim pasem od okolic Dąbrowy Białostockiej i zlewające się płynnie z puszczą gdzieś w okolicach Rozedranki, tak odmienne w swoim charakterze od samej puszczy, jakby przebiegała tu gdzieś granica występowania gatunków drzew i krzewów, wywarły na mnie wrażenie pierwotnej kniei pamiętającej polowania Giedymina czy Witolda. Mroczne i tajemnicze ze smukłymi aż do nieba świerkami i sosnami, rozłożystymi dębami i innymi licznymi tu gatunkami drzew liściastych. Lasy z baśni Lewisa, MacDonalda, z litewskich legend.

Wiekowe świerki z ciężkimi, niemal czarnymi gałęziami zwieszającymi się nisko nad dziurawą jak szwajcarski ser, ale jakże urokliwą asfaltową drogą z Kładziewa do Szyndziela. Samo Kładziewo położone na skraju starego ciemnego lasu jawi się jakby bramą do baśniowego świata. Jadąc od Trzcianki mijamy po lewej stronie wiekowy żeliwny krzyż zatopiony w kamieniu, który wygląda tak jakby stał tu kilkaset lat, i pewnie tyle lat już tu stoi. Przycupnął przy nim mniejszy krzyż, zatknięty bezpośrednio w ziemię, przy nim delikatny kopczyk, obsadzony kwiatkami. Dopiero później uda nam się ustalić z dużym prawdopodobieństwem, że jest to grób rosyjskiego żołnierza, który zginął w czasie II wojny śwaitowej. Ktoś wciąż o nim pamięta, ktoś wciąż dba o kwiatki na skromnej mogiłce. Dla miejscowych człowiek, to człowiek, któremu pamięć i troska należą się jeszcze długo po śmierci bezwarunkowo.

W Kładziewie jeszcze nigdy nie uraczyłem żywej duszy, stara wioska o drwnianej w większości zabudowie kryje skrzętnie swoje tajemnice. O mogiłce opowie nam mieszkaniec nieodległej Trzcianki, wracający z podziemnej piwnicy w szczerym polu z koszem kartofli. Zagadnięty nie wie, gdzie jest grodzisko, którego szukamy, ale zapytany o zamek, ze szczery uśmiechem wskazuje nam pobliską piaszczystą polną drogę tuż za sosnowym zagajnikiem. Za laskiem ma stać niebieski drewniany domek, a w nim mieszka babcia, która dużo wie o zamku, na jej polu archeolodzy rozbili kiedyś namioty, to z nimi babcia miała toczyć niekończące się rozmowy. Urokliwy domek otoczony owocowym sadem odnajdziemy, ale nie ośmielimy się zakłócać babci spokoju, gdyby chociaż krzątała się gdzieś na podwórku. Pól i łąk babci też deptać nie zamierzamy, nie jesteśmy przecież archeologami, a zwykłymi ciekawskimi mieszczuchami z wielkiego świata, bo przecież z samego Białegostoku! Nasycimy się widokiem grodziska - ledwie dostrzegalnego usypanego ludzkimi rękami wzgórza na tle sosnowego wiekowego lasu - z daleka, no może nie tak daleka, bo z odległości 200 może 300 metrów.

To grodzisko nie da mi już spokoju. Mogło ono powstać w IX albo X wieku. Siedzibę urządzili tu sobie Słowianie, wykopane dirhamy świadczyłyby o tym, że prowadzili ożywioną wymianę z kupcami aż z krajów arabskich. Czyli przez tę urokliwą puszczę musiały ciągnąć karawany kupieckie. Czy zachwycały ich tam samo, jak nas smukłe, sięgające nieba sosny i świerki? Czy puszcza wyglądała wówczas tak, jak teraz? Którędy przebiegał szlak handlowy? Czym handlowali nasi przodkowie? Skórami, miodami, sprzedawali swoich współplemieńców w niewolę? Byli ludźmi łagodnymi czy okrutnymi? Na te pytania pewne nie poznamy odpowiedzi, ale jedno jest pewne - nie zaznali tu spokoju na dłuższy czas. W XI wieku nadszedł kres grodziska. Od strony północnego zachodu zaatakowali ich prawdopodobnie Bałtowie, co śmielsze teorie mówią nawet o Wikingach! Groty strzał wykopane przez archeologów, które utkwiły w przysypanych ziemią balach palisady jednoznacznie wskazują, że napastnicy zaatakowali od strony północno - zachodniej. Zaatakowani nieszczęśnicy nie spodziewali się napadu, próbowali uciekać w kierunku południowo - wschodnim, wielu musiało zginąć, ale do dziś nie udało się odkryć kurhanu, w którym spoczęli. To już pewnie kwestia czasu, tylko trzeba rozmawiać z miejscowymi. Ileż już zdarzyło mi się widzieć na Podlasiu, gdzieś w szczerym polu niezaorywanych, ledwie wyrastających ponad powierzchnię pola kopczyków, o których z pokolenia na pokolenie przekazuje się wiedzę, że są to miejsca święte, miejsca spoczynku, których kosztem nie powiększa się stanu swego posiadania. Któreś z rzędu pokolenia już nawet nie wiedzą dlaczego nie można niszczyć tych sztucznie usypanych wzgórków, ale przez uszanowanie dla próśb swoich ojców czy dziadków nie niszczą miejsc świętych. Ojcowie, a już na pewno dziadkowie rozumieli, że miejsc ludzkiego spoczynku z zamierzchłej nawet przeszłości zrównywać z ziemią nie przystoi.

W tej małej krainie ludzi mądrych i dobrych, jakoś tak zwyczajnie po ludzku robi mi się żal tych nieszczęśników, którym nie udało się zbiec przed atakiem wojowniczych Bałtów czy Wikingów. To dobry znak, wspaniałe poczucie, że nie można zobojętnieć na śmierć nawet tę odległą, nie tylko w przestrzeni, ale też w czasie. Rodzi się swego rodzaju poczucie więzi między ludźmi, którym przytrafiło się tu być przede mną około 1000 lat temu, nie poczucie więzi etnicznej, plemiennej, kulturowej, ale takiej zwykłej międzyldzkiej. Co za szczęście!

sobota, 13 czerwca 2009

Litewskie obrazki – Zułów, Powiewiórka, Niemenczyn

Z urokliwego Kiernowa – o którym innym razem – pierwszej stolicy Litwy przedzieramy się wąskimi asfaltowymi drogami w stronę Niemenczyna. Przed Mejszagołą krajobraz jest nieznacznie pofałdowany, z rzadka mijamy lasy, za Majszagołą pojawiają się jeziora, gęstsza zabudowa, domy mieszkalne i letniskowe, o ciekawej drewnianej w większości architekturze, wspaniale wkomponowane w tutejszy krajobraz, tak jakby z niego naturalnie wyrastały. Do Niemenczyna wjeżdżamy, gdy ten zalany jest słońcem. Podjeżdżamy pod biały zabytkowy kościół, na parkingu stoi kilka samochodów na litewskich numerach, ale osoby przy nich stojące rozmawiają po polsku. Kilka babć pieszo zmierza na mszę, nikt ich nie podwozi, może nie ma kto, bo to już południowo – wschodni skrawek Litwy, kto wie czy nie najbiedniejszy? Młodzi wyjechali pewnie do Wilna albo jeszcze dalej w świat. Przy drzwiach wejściowych do świątyni wmurowana tablica z zatartymi, trudnymi do doczytania nazwiskami żołnierzy poległych w walkach z bolszewikami w 1920 r. Nie mamy zbyt wiele czasu na kontemplację wnętrza, jest już po 16, a przed nami jeszcze kawałek drogi do Zułowa, a na 20.00 chcemy być z powrotem w Wilnie. A tu jeszcze warto rzucić okiem na pięknie szeroko płynącą Wilię, wtuloną z dwóch stron w tunel soczyście zielonego lasu. Po drodze mijamy polski dom kultury z szyldami w dwóch językach, chłopczyk z tornistrem na plecach przygląda nam się z zainteresowaniem siedząc na murku przy wejściu do budynku. Pod dom kultury zajeżdża samochód, z którego wysiada młoda mama z dwiema córeczkami – rozmawiają po polsku; mama prowadzi swoje pociechy na jakieś zajęcia pozalekcyjne. Na moście miniemy jeszcze dwóch około 20 – letnich chłopaków z dredami, i ruszamy dalej do Zułowa. Ale zanim do Zułowa, zatrzymamy się jeszcze w Powiewiórce, po litewsku zwanej – Pavoverė. Tu oglądamy kościół z drugiej połowy XVIII wieku, ze starą z zatartymi napisami tablicą informującą o tym, że jest to zabytek chroniony prawem. Chroniony prawem, ale nie ludzką ręką, wydaje się być mocno zaniedbany, miejscowej społeczności polskiej nie stać na jego odnowę najwyraźniej, a Litwini nie są tym zainteresowani – w końcu był tu chrzczony Józef Piłsudski, zdrajca Litwy i Litwinów i sprawy litewskiej. Dziwna to sprawa, w tej części Europy – nie potrafimy szanować wzajemnie swoich pamięci, swoich wrażliwości, zwłaszcza tych historycznych. Wileńszczyzna to bez wątpienia integralna część Litwy, do której w Polsce nikt rozsądny, pozostający przy zdrowych zmysłach rościć pretensji terytorialnych nie może, nie warto się więc chyba boczyć na Piłsudskiego, że kazał się zbuntować Żeligowskiemu i w zamierzchłym już przecież dwudziestoleciu przyłączyć ją do Polski i mścić na zabytkach. Litwinów jednak z drugiej strony rozumieć też trzeba, ale nie usprawiedliwiać w każdym przypadku.

Marcin chyba najbardziej z naszej trójki przeżywa wizytę w Powiewiórce, zmusza nas do filozoficznej zadumy nad tym, co musiała czuć matka przynosząca do chrztu niemowlę, które miało później wyrosnąć na jednego z największych ludzi w historii Polski. W moim domu, w rodzinie ze strony Mamy, wywodzącej się z Wileńszczyzny panował prawdziwy kult Piłsudskiego, ale dzięki Bogu nie fanatyczny.

Z Powiewiórki jedziemy już do Zułowa – po litewsku Zalavas. Przedzieramy się samochodem zupełnie nieterenowym przez remontowaną i niemiłosiernie rozkopaną w związku z tym drogę, światła, dziury, wyboje, żwir, odpryskujące kamienie, jadące z ogromną prędkością nie zważające na ograniczenia prędkości – całe szczęście nieliczne – TIRy. Wreszcie tablica Zalavas, krajobraz wokół jakbym już gdzieś kiedyś widział, jest zupełnie płasko, wioska położona na dużej polanie, a wokół sosnowe lasy. Trochę mi to miejsce przypomina oddalone około 30 km na wschód od Białegostoku okolice Załuk i Radunina. Jesteśmy ponad 300 km od Białegostoku, a mam wrażenie jakbyśmy wyjechali po pracy na wycieczkę gdzieś w okolice Gródka, i że zaraz będziemy wracać nie do Wilna, ale właśnie do Białegostoku.

Ale jak tu znaleźć miejsce, w którym stał dwór – miejsce narodzin Piłsudskiego; przy domach ani żywej duszy, z asfaltowej drogi zjeżdżamy w piaszczystą, w stronę zabudowań ciągnących się w stronę lasu. Wreszcie pojawiają się ludzie – dwóch chłopców bawiących się przy drodze w piasku i prawdopodobnie ich mama. Zatrzymujemy się i pytamy – po polsku mając pewność, że mieszkają tu Polacy – o miejsce, w którym stał dwór Piłsudskiego. Kobieta śpiewną polszczyzną każe nam zawrócić, wyjechać na asfaltową drogą i skręcić w lewo, w brukowaną drogę w lesie. Tak też zrobimy, ale zanim znajdziemy fundamenty dworu, jeszcze trochę pobłądzimy, będziemy jeszcze raz pytać starsze małżeństwo pracujące w ogrodzie przy drewnianym starym domku, gdzie jest to słynne miejsce. Aż w końcu ci nam wytłumaczą tak, że trafimy doń bez problemu.

Z daleka widzimy już dąb posadzony przez Ignacego Mościckiego i bodaj jedną z córek Piłsudskiego, ale wokół rosną chaszcze, chwasty, rozciągają się nieużytki. Widać też, że na fundamentach dworu w czasach ZSRR próbowano stawiać jakieś gospodarcze budynki. Tuż obok urządzono wówczas gnojówkę. W piwnicach – już nie wiadomo czy dworu czy budynków pokołchozowych leżą stare ubrania, plastikowe miski i inne śmieci. Nieopodal stoi stary budynek, wyglądający na czworak, duży drewniany zamieszkały przez kilka albo nawet kilkanaście rodzin. W czasie, gdy oglądamy, to co pozostało po dworze, w naszą stronę zmierza od strony lasu terenowy samochód z kogutem na dachu. Jedzie wolno, jest barwy brązowej, na pewno nie jest to litewska policja, ale prawdopodobnie straż graniczna. Gdy z daleka dostrzegają nasze aparaty i samochód na polskich numerach, nawracają i odjeżdżają. Możliwe, że to przypadek, ale podobno litewskie władze nieprzychylnym okiem spoglądają na turystów z Polski w tym miejscu. Co innego Wilno, Kowno, Połąga tu proszę bardzo, jak najbardziej, ale nie tu, na tym odludziu już nie ma co oglądać. Nie dowiemy się jakie były intencje owych strażników.

W międzyczasie w naszą stronę biegną umorusane, biednie ubrane dwie może 8 – letnie dziewczynki. Najstarsza z nich trzyma w rękach ogromną bordową księgę pamiątkową. Jej mama została poproszona przez przedstawicieli związku Polaków na Litwie o odbieranie od gości podpisów w owej księdze. Więc my także się wpisujemy, dzień przed nami wpisała się jakaś grupa z Bydgoszczy. Z przepastnych kieszeni wydobywamy garść litów i przekazujemy je dziewczynce prosząc ją by podzieliła się z pozostałymi koleżankami, i by wszystkie razem oddały je swoim mamom. Dzieciaki odbiegają w stronę domu wniebowzięte, z radości zapominają o daniu nam folderów o Zułowie. Pal licho foldery! Po kilku chwilach wraca jedna z dziewczynek ze swoją młodszą siostrą. Tacy z nas znakomici pedagodzy i psycholodzy, że próbujemy z dzieciakami rozmawiać o szkole, o stopniach, o nieodległych wakacjach, ale dziewczynki choć odpowiadają grzecznie, to jednak widzimy, że to nie w tym celu, by z nami porozmawiać tutaj przybiegły. Być może ta dziewczynka, której daliśmy pieniądze nie podzieliła się ze swoją towarzyszką. Głupio więc pytam czy może chcą jeszcze pieniędzy. Ale z opresji przytomnie ratuje nas Marcin, który przypomina, że w samochodzie mamy jeszcze cukierki przywiezione z Polski. Na dźwięk słowa “cukierki” w oczach dziewczynek pojawiają się błyski szczęscia! Niewiele tych cukierków zostało, ale dzieciaki są wniebowzięte.

A wokół obraz nędzy i rozpaczy, pod lasem straszą pozostałości kołchozowej obory, przy dawnym czworaku, na wydeptanym skrawku ziemi w kółko kręci się czarny misiek przywiązany do łańcucha, by nam się lepiej przyjrzeć wskakuje na dach budy, ale nawet szczeknąć mu się nie chce. Nastrój jak w polskiej popegieerowskiej wsi, tylko nędza chyba dużo większa. Żal nam tych małych dziewczynek, oby im się udało stąd wyrwać, oby się sytuacja tutaj zmieniła. Może to płonna nadzieja, ale jeśli sytuacja ekonomiczna Litwy będzie się stale polepszać, jeśli Litwa wyjdzie obronna ręką z tego kryzysu, to może i tutejsi Polacy coś na tym zyskają. Bez pomocy z Polski jednak się nie obejdzie. I nie są rozwiązaniem jedynie paczki świąteczne ze słodyczami i ubraniami wysyłane co roku, nie są rozwiązaniem zakupowane podręczniki, wakacje i ferie zimowe w Polsce, choć to też jest bardzo ważne. Może warto byłoby zainwestować tutaj w rolnictwo, w agroturystykę, w edukację z prawdziwego zdarzenia, trochę poprowadzić tych ludzi za rękę? Sami na pewno nie dadzą sobie rady. Wydaje się, że w znacznej części ci najbardziej zaradni wyjechali do Polski, lub dużo wcześniej zostali wywiezieni na Syberię, elita została wymordowana przez Niemców i Sowietów, a jej niedobitki przeniosły się po wojnie do Polski – spora cześć tworzyła Uniwersytet w Toruniu, część Akademię Medyczną w Białymstoku.

Mój pierwszy kontakt z Polakami na Litwie był zasmucający – jeszcze w ubiegłym roku w sierpniu, gdy pytałem w Wilnie o drogę do Rostynian zniszczonych alkoholem ludzi – jedynych, jakich mi się udało wówczas późnym wieczorem znaleźć – okazało się, że rozmawiali po polsku. Mężczyzna i kobieta, którzy mogli mieć nie więcej niż 40 lat, a wyglądali na 50 lub więcej, nieśli zakupione na stacji benzynowej piersiówki z alkoholem, a nad nimi unosiły się opary nieprzetrawionej jeszcze wódki. Szedł z nimi kilkuletni chłopczyk. Byli mili, kulturalni i niezłą polszczyzną bezbłędnie wytłumaczyli nam, jak mamy jechać dalej.

Litwini postrzegają tamtejszych Polaków, jako społeczność biedną, niezaradną, słabo wykształconą, co jednak dużo bardziej zasmucające – Polacy z ich ojczyzny odnoszą się częstokroć do swoich rodaków, jak do uboższych krewnych, z pewną pogardą, zażenowaniem, niechęcią. Polak ze wschodniej Polski, to taki Polak gorszego sortu, a cóż dopiero mówić o tych mieszkających na Litwie, Białorusi czy Ukrainie. To jeszcze pośledniejszy gatunek bliźniego. W czasach, w których w tym ponurym kraju, nie potrafiącym się uczyć na własnych błędach, nie potrafiącym wyciągać wniosków z własnej historii, bo jej zwyczajnie nie znającym, w kraju, który jak to ujął mój pewien znajomy z Białorusi “odpoczywa” – tryumfy święci darwinizm społeczny – jeśli są biedni, to są sami sobie winni, należy ich zostawić samym sobie, nie łożyć na darmozjadów i nierobów, słabość jest zawsze stanem zawinionym, i zasługuje tylko na pogardę. Ale może jednak mimo tego najniższego w Europie kapitału zaufania społecznego, mimo fatalnych relacji międzyludzkich w samej Polsce uda się podjąć akcję na rzecz Polaków na wschodzie, która nie będzie tylko pomocą doraźną, ale trwalszą, edukacyjną, inwestycyjną, która w przyszłości przełoży się na kapitał nie tylko materialny i to zarówno tam, jak i tu. Oby.

niedziela, 7 czerwca 2009

4 czerwca. Moje świętowanie wolności, skrajnie subiektywne

Czerwiec 1989 roku kojarzy mi się przede wszystkim z pierwszym w życiu wakacyjnym pobytem na polach Grunwaldu, owszem miałem wówczas nikłą świadomość dziejącego się na moich oczach przełomu, jednak jak przez mgłę przypominam sobie obrazki okrągłego stołu z telewizji, samego dnia wyborów nie pamiętam natomiast wcale, miałem wówczas ledwie 13 lat. Choć to akurat chyba kiepskie usprawiedliwienie, bo dużo lepiej pamiętam atmosferę jaka panowała w domu, gdy wprowadzono stan wojenny – pytałem wówczas tatę słuchającego Radia Wolna Europa czy to już rozpoczęła się wojna? Dużo lepiej pamiętam także dzień, kiedy do Białegostoku przewieziono ciało zamordowanego księdza Jerzego Popiełuszki. Mama przybiegła do domu z pracy niemal ze łzami w oczach, podenerwowana, poruszona, niespokojna i smutna. Wyrwała się z pracy pod pretekstem załatwienia jakiejś służbowej sprawy, by w tłumie białostocczan stojących wzdłuż ulicy Skłodowskiej żegnać księdza, a kondukt tworzyły niezliczone samochody białostockich taksówkarzy trąbiących klaksonami i obwieszczających w ten sposób całemu miastu o wielkiej krzywdzie, jaka się stała. Z perspektywy czasu mamy skłonność idealizowania dzieciństwa, to rzecz naturalna. I pewnie tylko dziś mi się wydaje, że nawet będąc 8 latkiem odczułem całym sobą, każdym swoim nerwem tę atmosferę jedności, prawdziwej solidarności, wielkiego święta. Wedle wyobrażeń dziecka dobrzy mieszkańcy miasta, a więc zdecydowana większość, żegnali wielkiego bohatera, jakby sławnego, walecznego rycerza. Tak wówczas odbierałem świat, wszystko przekładając na historię.

Co z tamtych dni do dziś pozostało? Nie jestem w stanie pojąć, jak społeczeństwo, które jeszcze tak względnie niedawno potrafiło się pięknie zjednoczyć, rozmieniło się na drobne, dało się – czy chciało się – tak łatwo unieważnić? Już lata 90-te, kiedy uczyłem się w liceum dawały mi sporo do myślenia. Te zażarte podziały, kłótnie w klasie na tle wyborów, kiedy to postkomuniści powrócili do władzy; wulgarne napisy na murach dotyczące Solidarności i radość kolegów – pochodzących z inteligenckich przecież rodzin – je czytających, fascynacja miejscowej elity Jerzym Urbanem i jego pismem “Nie”, ośmieszanie wszystkiego, co było związane z kościołem katolickim, i nieustanne piętnowanie polskiej historii, chęć dostrzegania w niej tylko tego, co złe i irytujące nieustanne samobiczowanie. A do tego wszechogarniający cynizm ludzi młodych, ledwie licealistów, umiejętność mimikry, udawania promowane już na poziomie liceum. Świat tak rzeczywiście i namacalnie wrogi, jak w popularnych wówczas “Psach” Pasikowskiego.

A dziś? Po dwudziestu latach? Kiedy wydawałoby się, że jest to wystarczający czas, by wszystko wreszcie się utarło, poukładało, uładziło? Jak dziś wygląda Polska oglądana z prowincji?

W swoich opiniach nie roszczę sobie bynajmniej prawa do obiektywizmu, świat postrzegam przez pryzmat własnych doświadczeń i doświadczeń bliższych oraz dalszych znajomych, a czasem nawet nieznajomych, z którymi zdarzyło mi się prowadzić rozmowy. Jest to świat polskiej prowincji, choć miasta przecież niemałego, bo niemal 300-tysięcznego, miasta nachalnie promującego się jako otwarte, wielokulturowe i nowoczesne. Miasta tak upolitycznionego i upartyjnionego, w którym, by cokolwiek osiągnąć trzeba Kogoś znać, najlepiej kogoś ze świata polityki – to rzecz jasna – czy to posła Putrę, Jurgiela, Tyszkiewicza, senatora Cimoszewicza, czy to innych tuzów, barwy polityczne nie grają większej roli. Ideały nie liczą się od dawna. Czy jest się powolnym młodym aktywistą PiS, czy obrotowym, gładkim, elokwentnym i sympatycznym aktywistą PO, czy takimż działaczem SLD, o ideały trudzić się należy, jest to wręcz niewskazane, no chyba, że na potrzeby mediów, ale przecież nie na serio.

Świat, w którym wciąż nagradza się umiejętność tak zwanego ustawienia się. A żeby się ustawić należy opanować gładką sztukę konformizmu. Świat lubi być oszukiwany, ale jeszcze bardziej lubi mieć wrażenie, że wszyscy wokół są mu powolni. Tak naprawdę nie ważne jest to, co się potrafi, to, w co się wierzy, jak się świat postrzega i jak to się przekłada na funkcjonowanie w nim, ale raczej to jak bardzo jest się uległym wobec kogo uległym być trzeba. Spryt, cwaniactwo i cynizm, uważane są za zaradność i inteligencję. Umiejętność udawania zawsze winna być na podorędziu. Świat, w którym ci, którzy nie chcą albo nie potrafią uczestniczyć w takiej grze, mogą liczyć na pracę jedynie w sprzedaży. Choć z drugiej strony, gdy przeglądam ogłoszenia dotyczące pracy w innych miastach Polski, w tym także tych największych odnoszę wrażenie, że nasza ogólnokrajowa rzeczywistość opiera się na sprzedaży.

Jeszcze do niedawna wydawało mi się, że młode pokolenie dwudziestoparolatków będzie lepsze niż moje, nie mówiąc o tych pokoleniach ukształtowanych w latach PRLu, ale nadzieję okazały się płonne. Młodzi sympatyczni ludzie już wydają się nawet nie wiedzieć czym są ideały. Znakomicie wchodzą w rzeczywistość sprzedaży, gdy wymagają tego okoliczności bez skrupułów wprowadzą w błąd, nie doinformują, nie dopowiedzą, aby tylko sprzedać. Uczyniłem sobie w tym miejscu wycieczkę na swoje zawodowe podwórko, dość obszerne, dające sposobność do nieśmiałego, ale jednak uogólnienia, podwórze sporej korporacji, która powinna być z definicji instytucją zaufania publicznego, a jest dużo bardziej straganem. Ucieczka z niej jest tylko możliwa do drugiej podobnej albo jeszcze gorszej. Innych dróg wyjścia zwyczajnie nie ma. Ci, którzy umknąć tej rzeczywistości próbowali wymykali się z przysłowiowego deszczu prosto pod rynnę.

Świat, w którym, jakakolwiek próba przeciwstawienia się jest kwitowana pobłażliwym uśmiechem z głęboko filozoficznym komentarzem typu: “tak już jest”, “świata nie zmienisz”, “taka jest natura ludzka”.

Czy mam jakikolwiek powód, by świętować 20-lecie odzyskania wolności? W ostatnim numerze białoruskiego “Czasopisu” Jerzy Sulżyk pisze o tym, że 4 czerwca nie jest dla niego dniem szczególnym, nie jest świętem odzyskania wolności, bo nawet w czasach komunizmu czuł się wolnym człowiekiem, polityka go nie dotykała, nie dał się zniewolić reżimowi, więc wolności nie odzyskiwał, bo nigdy jej nie utracił. I chwała mu za to, tyle tylko, że bardziej przypomina to jakąś formę eskapizmu niż bytowanie w sferze wolności. Dziś funkcjonując w świecie zakłamania, nieustającej sprzedaży i konsumpcji, w świecie fikcji i pozorów, antywartości, ideowej pustki, w świecie kiczowatych dekoracji, trudno mi odetchnąć pełną piersią. I może trochę zazdroszczę panu Sulżykowi tej umiejętności odcięcia się od tego wszystkiego, co wokół niezależnie od czasów i okoliczności.

piątek, 5 czerwca 2009

Wolność slowa, Kataryna i kampania wyborcza na prowincji

Natknąłem się w w ubiegłym tygodniu na pewien felieton w “Tygodniku Powszechnym”, którego autor piętnował Katarynę za to, że swoje krytyczne uwagi zawierała na blogu pod pseudonimem. Któregoś dnia w przelocie trafiłem też w TV na dyskusję poświęconą ujawnieniu tożsamości podobno jednej z najsłynniejszych polskich blogerek, w czasie której Igor Janke pytał dziennikarza “Dziennika” jakiej społecznej wartości, miała służyć owa demaskcja.

I prawdę powiedziawszy dziwi mnie ta krucjata o odpowiedzialność za słowo w kraju, który ma być państwem w pełni praworządnym i demokratycznym.

Przyznaję, że tekstów Kataryny czytać mi się nigdy nie zdarzyło, ale tu rzecz nie idzie tylko o Katarynę. Otóż nasi obrońcy uczciwości, odpowiedzialności i rzetelności w życiu publicznym, jak jeden mąż uznali, że osoba pisząca pod pseudonimem, może sobie pozwolić na komfort – jak to ujął felietonista “Tygodnika Powszechnego” – walenia przeciwnika na odlew, a później skwitowania tego słowem – żartowałem. Owszem prawdą jest, że Internet i związana z nim anonimowość dają szerokie pole do wszelkich nadużyć, pomówień, oszczerstw, półprawd, kłamstw, szkalowania i jeszcze gorszych brudów. Ale dlaczego z góry zakładać, że każda osoba pisząca pod pseudonimem jest niewiarygodna i nie bierze odpowiedzialności za słowo? Czy można tak wszystkich blogerów piszących pod pseudonimami wrzucić do jednego worka? Czy tu już nie ma miejsce na niuansowanie?

Owi obrońcy przejrzystości, czy jak ktoś woli transparentności w życiu publicznym zakładają, że Polska jest krajem o ugruntowanej demokracji, nie tylko formalnej, ale tej rzeczywistej, którą przesycone są struktury i instytucje państwowe, a demokratami z natury jest zdecydowana większość obywateli; krajem, w którym za piętnowanie wszelkich nadużyć, naruszeń prawa, nietycznych zachowań ze strony przedstawicieli władzy czy powiedzmy szerzej establishmentu, negatywnych konsekwencji nikt nie ponosi i ponosić nie może, jeśli tylko jego zachowanie służy interesowi publicznemu. I być może taka Polska ma prawo się jawić felietonistom, dziennikarzom z Warszawy, Krakowa, Poznania czy Wrocławia. Ale czy tak też jest na polskiej prowincji? Próbuję sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby powiedzmy w Białymstoku ktoś sobie pozwolił na atak z otwartą przyłbicą na jakiegoś ważnego posła lub innego oficjela? Załóżmy zupełnie hipotetycznie, że byłby to atak na obecnego wiceprezydenta Białegostoku – Tadeusza Arłukowicza, popieranego w spotach wyborczych przez panią minister Barbarę Kudrycką, prezydenta Białegostoku – Tadeusza Truskolaskiego i całą pewnie białostocką Platformę Obywatelską. Jaki los spotkałby takiego śmiałka w mieście, w którym wszystko jest najmocniej jak tylko się da upolitycznione i upartyjnione?

Przecież to co się wokół owego kandydata w czasie tej kampanii dzieje woła o pomstę do nieba. Mając ledwie przekroczone 30 lat niewiele pamiętam z czasów PRLu, ale ten front jedności miejsko – regionalnej wokół pana Arłukowicza musi chyba w jakiejś części przypominać totalizm tamtych czasów. Nie ma wydania programu informacyjnego w lokalnej TV, w którym by się nie pojawił pan Arłukowicz. A to otwiera kampanię wyborczą, a to dziś ją zamyka, a wszystkie te materiały prezentują jego działalność oczywiście jako wiceprezydenta. Przyznać trzeba też to, że ten sam lokalny program kilka dni temu “odważył się” postawić śmiałe pytanie czy wiceprezydent nie nadużywa swojego stanowiska do prowadzenia kampanii wyborczej, by dziś znowu go pokazać i ogłosić wszem i wobec, że zakończył swoją kampanię wyborczą. Oczywiście te koncesjonowana odwaga wcale nie sprawia wrażenia zasłony dymnej i zapewne nie jest wykalkulowanym “argumentem” udowodniającym, że media lokalne są wolne i niezależne. A to, że to “odważne” pytanie niknie gdzieś w zalewie innych materiałów, w których nasz kandydat przewija się a to w towarzystwie pani dyrektor białostockiej Galerii Arsenał – członkini komitetu wyborczego pana Arłukowicza, a to Tomasza Frankowskiego – znanego piłkarza Jagielloni, a kiedyś także gracza reprezentacji kraju, a to jeszcze przewodniczącego samorządu studenckiego, to już rzecz drugo czy nawet trzeciorzędna. Pewne kalkulacje zakradły się nawet do naprawdę arcyciekawego czasopisma polskich Białorusinów “Czasopis”. W jednym z numerów, sprzed dwóch tygodni, na okładce widnieje zdjęcie Tadeusza Arłukowicza, a wewnątrz zamieszczony jest obszerny wywiad, w którym kandydat na europosła puszcza oko do mniejszości białoruskiej, przekonując ją, że jest otwarty na jej postulaty, potrzeby i podkreślający jak to powinniśmy być dumni z naszej wielokulturowości.

I teraz wyobraźmy sobie, że ktoś ma ochotę napisać krytyczny tekst o Tadeuszu Arłukowiczu, a następnie starać się o pracę powiedzmy w Urzędzie Wojewódzkim, z wojewodą z PO, w Urzędzie Miejskim, w którym władzę sprawuje PO, w lokalnej TV, którą oglądając można odnieść wrażenie, że pan Arłukowicz jest jedynym kandydatem z całego niemal regionu, zorganizować wystawę w Galerii Arsenał. Czy miałby szanse? Być może tak, ale tylko pod warunkiem, że badania opinii publicznej wykazałyby, że taki gest może się w jakiś sposób opłacić. Bo przecież kandydat, który potrafi wspaniałomyślnie “wybaczać” swoim oponentom, odnosić się do nich po rycersku, może być dobrze postrzegany. Lecz czy to się rzeczywiście dziś opłaca?

Katrynka - kontrasty

Puszcza Knyszyńska już od niepamiętnych czasów wydawała mi się być bramą do innego świata. Z Białostoczka była to zaledwie kilkunastominutow...