niedziela, 7 czerwca 2009

4 czerwca. Moje świętowanie wolności, skrajnie subiektywne

Czerwiec 1989 roku kojarzy mi się przede wszystkim z pierwszym w życiu wakacyjnym pobytem na polach Grunwaldu, owszem miałem wówczas nikłą świadomość dziejącego się na moich oczach przełomu, jednak jak przez mgłę przypominam sobie obrazki okrągłego stołu z telewizji, samego dnia wyborów nie pamiętam natomiast wcale, miałem wówczas ledwie 13 lat. Choć to akurat chyba kiepskie usprawiedliwienie, bo dużo lepiej pamiętam atmosferę jaka panowała w domu, gdy wprowadzono stan wojenny – pytałem wówczas tatę słuchającego Radia Wolna Europa czy to już rozpoczęła się wojna? Dużo lepiej pamiętam także dzień, kiedy do Białegostoku przewieziono ciało zamordowanego księdza Jerzego Popiełuszki. Mama przybiegła do domu z pracy niemal ze łzami w oczach, podenerwowana, poruszona, niespokojna i smutna. Wyrwała się z pracy pod pretekstem załatwienia jakiejś służbowej sprawy, by w tłumie białostocczan stojących wzdłuż ulicy Skłodowskiej żegnać księdza, a kondukt tworzyły niezliczone samochody białostockich taksówkarzy trąbiących klaksonami i obwieszczających w ten sposób całemu miastu o wielkiej krzywdzie, jaka się stała. Z perspektywy czasu mamy skłonność idealizowania dzieciństwa, to rzecz naturalna. I pewnie tylko dziś mi się wydaje, że nawet będąc 8 latkiem odczułem całym sobą, każdym swoim nerwem tę atmosferę jedności, prawdziwej solidarności, wielkiego święta. Wedle wyobrażeń dziecka dobrzy mieszkańcy miasta, a więc zdecydowana większość, żegnali wielkiego bohatera, jakby sławnego, walecznego rycerza. Tak wówczas odbierałem świat, wszystko przekładając na historię.

Co z tamtych dni do dziś pozostało? Nie jestem w stanie pojąć, jak społeczeństwo, które jeszcze tak względnie niedawno potrafiło się pięknie zjednoczyć, rozmieniło się na drobne, dało się – czy chciało się – tak łatwo unieważnić? Już lata 90-te, kiedy uczyłem się w liceum dawały mi sporo do myślenia. Te zażarte podziały, kłótnie w klasie na tle wyborów, kiedy to postkomuniści powrócili do władzy; wulgarne napisy na murach dotyczące Solidarności i radość kolegów – pochodzących z inteligenckich przecież rodzin – je czytających, fascynacja miejscowej elity Jerzym Urbanem i jego pismem “Nie”, ośmieszanie wszystkiego, co było związane z kościołem katolickim, i nieustanne piętnowanie polskiej historii, chęć dostrzegania w niej tylko tego, co złe i irytujące nieustanne samobiczowanie. A do tego wszechogarniający cynizm ludzi młodych, ledwie licealistów, umiejętność mimikry, udawania promowane już na poziomie liceum. Świat tak rzeczywiście i namacalnie wrogi, jak w popularnych wówczas “Psach” Pasikowskiego.

A dziś? Po dwudziestu latach? Kiedy wydawałoby się, że jest to wystarczający czas, by wszystko wreszcie się utarło, poukładało, uładziło? Jak dziś wygląda Polska oglądana z prowincji?

W swoich opiniach nie roszczę sobie bynajmniej prawa do obiektywizmu, świat postrzegam przez pryzmat własnych doświadczeń i doświadczeń bliższych oraz dalszych znajomych, a czasem nawet nieznajomych, z którymi zdarzyło mi się prowadzić rozmowy. Jest to świat polskiej prowincji, choć miasta przecież niemałego, bo niemal 300-tysięcznego, miasta nachalnie promującego się jako otwarte, wielokulturowe i nowoczesne. Miasta tak upolitycznionego i upartyjnionego, w którym, by cokolwiek osiągnąć trzeba Kogoś znać, najlepiej kogoś ze świata polityki – to rzecz jasna – czy to posła Putrę, Jurgiela, Tyszkiewicza, senatora Cimoszewicza, czy to innych tuzów, barwy polityczne nie grają większej roli. Ideały nie liczą się od dawna. Czy jest się powolnym młodym aktywistą PiS, czy obrotowym, gładkim, elokwentnym i sympatycznym aktywistą PO, czy takimż działaczem SLD, o ideały trudzić się należy, jest to wręcz niewskazane, no chyba, że na potrzeby mediów, ale przecież nie na serio.

Świat, w którym wciąż nagradza się umiejętność tak zwanego ustawienia się. A żeby się ustawić należy opanować gładką sztukę konformizmu. Świat lubi być oszukiwany, ale jeszcze bardziej lubi mieć wrażenie, że wszyscy wokół są mu powolni. Tak naprawdę nie ważne jest to, co się potrafi, to, w co się wierzy, jak się świat postrzega i jak to się przekłada na funkcjonowanie w nim, ale raczej to jak bardzo jest się uległym wobec kogo uległym być trzeba. Spryt, cwaniactwo i cynizm, uważane są za zaradność i inteligencję. Umiejętność udawania zawsze winna być na podorędziu. Świat, w którym ci, którzy nie chcą albo nie potrafią uczestniczyć w takiej grze, mogą liczyć na pracę jedynie w sprzedaży. Choć z drugiej strony, gdy przeglądam ogłoszenia dotyczące pracy w innych miastach Polski, w tym także tych największych odnoszę wrażenie, że nasza ogólnokrajowa rzeczywistość opiera się na sprzedaży.

Jeszcze do niedawna wydawało mi się, że młode pokolenie dwudziestoparolatków będzie lepsze niż moje, nie mówiąc o tych pokoleniach ukształtowanych w latach PRLu, ale nadzieję okazały się płonne. Młodzi sympatyczni ludzie już wydają się nawet nie wiedzieć czym są ideały. Znakomicie wchodzą w rzeczywistość sprzedaży, gdy wymagają tego okoliczności bez skrupułów wprowadzą w błąd, nie doinformują, nie dopowiedzą, aby tylko sprzedać. Uczyniłem sobie w tym miejscu wycieczkę na swoje zawodowe podwórko, dość obszerne, dające sposobność do nieśmiałego, ale jednak uogólnienia, podwórze sporej korporacji, która powinna być z definicji instytucją zaufania publicznego, a jest dużo bardziej straganem. Ucieczka z niej jest tylko możliwa do drugiej podobnej albo jeszcze gorszej. Innych dróg wyjścia zwyczajnie nie ma. Ci, którzy umknąć tej rzeczywistości próbowali wymykali się z przysłowiowego deszczu prosto pod rynnę.

Świat, w którym, jakakolwiek próba przeciwstawienia się jest kwitowana pobłażliwym uśmiechem z głęboko filozoficznym komentarzem typu: “tak już jest”, “świata nie zmienisz”, “taka jest natura ludzka”.

Czy mam jakikolwiek powód, by świętować 20-lecie odzyskania wolności? W ostatnim numerze białoruskiego “Czasopisu” Jerzy Sulżyk pisze o tym, że 4 czerwca nie jest dla niego dniem szczególnym, nie jest świętem odzyskania wolności, bo nawet w czasach komunizmu czuł się wolnym człowiekiem, polityka go nie dotykała, nie dał się zniewolić reżimowi, więc wolności nie odzyskiwał, bo nigdy jej nie utracił. I chwała mu za to, tyle tylko, że bardziej przypomina to jakąś formę eskapizmu niż bytowanie w sferze wolności. Dziś funkcjonując w świecie zakłamania, nieustającej sprzedaży i konsumpcji, w świecie fikcji i pozorów, antywartości, ideowej pustki, w świecie kiczowatych dekoracji, trudno mi odetchnąć pełną piersią. I może trochę zazdroszczę panu Sulżykowi tej umiejętności odcięcia się od tego wszystkiego, co wokół niezależnie od czasów i okoliczności.

Brak komentarzy:

Północne obrzeża Puszczy Kampinoskiej - Powiśle Kampinoskie - z nadzieją na powrót

Ostatnia wspólna z Mamą majówka w 2023 r. Wówczas nie dopuszczałem takiej myśli, że może być ostatnią. Łagodne majowe słońce, delikatne powi...