wtorek, 9 grudnia 2008

Z pamiętnika pracownika pewnej dużej korporacji

Weszli oboje, w dresowych spodniach, niepewnie, bojaźliwie, wyrazami twarzy usiłowali jednak dać do zrozumienia, że mają w sobie godność i dobrą dumę. Skromni , cisi, bez cienia przebojowości. Mężczyzna około 30 - letni wyciągnął drżącą dłoń, w której trzymał opieczętowane pismo, z nagłówkiem, z podpisem kogoś ważnego, noszące wszelkie znamiona ważnej korespondencji. Podsunął mi je bez słowa, spojrzał przy tym tak, jakbym za chwilę miał poprowadzić go na szafot. Oboje spoglądali na mnie nieufnie, byłem w ich mniemaniu po drugiej stronie barykady, choć ja jestem tu, w B., a pismo przyszło z samej stolicy. W ich oczach jednak byłem przedstawicielem tej opresywnej instytucji, która od nich czegoś żąda, czemu oni na chwilę obecną sprostać nie są w stanie.

Zagubieni, nieśmiali, z kilkuletnią córeczką, do której nie dociera jeszcze cała groza i nikczemność świata, beztrosko, z zadartą główką krążyła wokół mamy, trzymając ją za rękę. Mężczyzna - w czasie, gdy czytałem pismo - zdążył spurpurowieć nie ze złości, lecz z niepewności, onieśmielenia, kropleki potu wystąpiły ne jego czole. Nie było w nim gniewu, a jedynie lęk i coś na kształt wstydu. Skormnie ubrani ludzie na tle skrajnie nowoczesnego wystroju biura, z duża ilością szkła, plastiku, lekkich mebli i wszelkcih innych atrybutów i gadżetów szanującej się nowoczesnej firmy, która wystrojem swojej siedziby ma olśniewać, zbijać zanadto pewnych siebie z nóg, a lękliwych, przerazić jeszcze mocniej.

Czytam pismo, raz, drugi, i w końcu przychodzi mi na myśl rozwiązanie, jest wyjście z sytuacji, nie będę katem prowadzącym ludzi na szafot. Kamień z serca. Umawiamy się na telefon, by ustalić termin następnego spotkania.

Zostaję sam na sam z myślami, i jest mi żal tych ludzi, łapię się jednak na myśli czy przypadkiem nie użalam się nad samym sobą. Ściśnięte gardło, łzy niemal cisnące się do oczu. Dawno nie widziałem takiego ubóstwa, takiej pokory, takiej cichości i lękliwości. Mimo to wciąż nie jestem pewien, czy aby na pewno nie roztkliwiam się nad samym sobą. Czy nie traktuję tych ludzi instrumentalnie, by udowdonić sobie, jak wrażliwy i szlachetny jestem ja, właśnie ja. Czy nie ptorzebuję ich do tego właśnie, by czerpać satysfakcję z poczucia, że wciąż stać mnie na współczucie, współodczuwanie, że nie zobojętniałem, że nie stłamsiłem w sobie wrażliwości. Czy to, aby na pewno nie jest instrumentalne traktowanie ludzi?

Brak komentarzy:

Katrynka - kontrasty

Puszcza Knyszyńska już od niepamiętnych czasów wydawała mi się być bramą do innego świata. Z Białostoczka była to zaledwie kilkunastominutow...