Ze Skieblewa jadąc do Mikaszówki, warto odbić w stronę Żabickich, i dalej Starożyńców. Mijane po drodze bunkry z Linii Mołotowa, nadal jakoś budzą grozę, szpecą krajobraz, ohydny ślad ruskiego mira.
Na stronie internetowej Suwalskiego Towarzystwa Genealogicznego im. prof. Jerzego Wiśniewskiego znajdujemy taką ciekawą informację o tych terenach:
"W tym czasie południowo-wschodniej części Suwalszczyzny na granicy dóbr prywatnych i puszczy, tworzono nowe wsie osoczników: Bohatery, Starożyńce, Kurianka oraz chłopską wieś Skieblewo do obsługi wzniesionego w latach 1561-1569 dworu Wołkusz, siedziby leśniczego perstuńskiego. Poza rzekę Wołkusz i bagna pod Lipskiem osadnictwo dalej się nie posunęło. Ukoronowaniem kolonizacji tej części puszczy było założenie przez Stefana Batorego królewskiego miasta Lipska. Przywilej lokacyjny wystawił król w Grodnie 8 grudnia 1580 r. Dwa lata później Stefan Batory założył w Lipsku parafię katolicką. Zapewne jednocześnie utworzono cerkiew i parafię unicką. Nowe miasto prócz funkcji handlowo-rzemieślniczych miało także z racji położenia nad Biebrzą stać się miastem portowym. Tak się nie stało. Nie spełniło pokładanych nadziei m. in. ze względu na konkurencję dwóch sąsiednich miasteczek: Hołynki i Sopoćkiń oraz rozwijającej się Dąbrowy."
Natomiast na stronie internetowej Nadleśnictwa Augustów dowiadujemy się jeszcze kilku ciekawych rzeczy o osocznikach z Żabickich:
"W XVI na południowym skraju Puszczy Augustowskiej zakładano wsie osockie. Przeważnie byli to chłopi, zwolnieni z obowiązków pańszczyźnianych, których funkcja przechodziła z ojca na syna - w ten sposób powstały m.in. wsie Starożyńce, Markowce, Skieblewo i Kurianka. Podobnie długo spełniali swoją powinność osocznicy z wsi Żabickie, którzy odpowiedzialni byli za przewożenie korespondencji zarządu lasów. Osiedlono tutaj także bartników, pilnujących królewskich barci - tak powstały wsie Bartniki i Rakowicze."
oraz dość wyczerpujące wyjaśnienie kim owi osocznicy w ogóle byli:
"Osocznik- w dawnych czasach była to dobrze uposażona ludność chłopska, której zadaniem było pilnowanie przestrzegania zakazów na terenie osoki – części puszczy, którą musiał co jakiś czas objechać lub obejść. Osiedlani byli najpierw w osadach na skraju Puszczy i udawali się w jej głąb zazwyczaj w 4 osobowych grupkach na całe miesiące. Dodatkowo odpowiadali oni jednak za tzw. wchody do puszczy oraz strzegli jej przed kłusownikami. W owym czasie prawo wstępu do jej lasów miała jedynie ludność – chłopi i szlachta z pobliskich wsi posiadająca tzw. prawo wchodów."
Przez fantastycznie położone na stoku łagodnego wzniesienia Żabickie, których widok zamyka po prawej stronie ów nieszczęsny bunkier, zmierzamy w stronę Starożyńców, po lewej stronie młody sosnowy lasek, po prawej falujące łany zbóż, a na horyzoncie ciemniejący las. Jak to często, zwłaszcza w Polsce bywa, pięknym widokom musi towarzyszyć pamięć tragicznych wydarzeń, które się nigdyś w tej scenerii na przestrzeni stuleci rozgrywały, przetoczyła się przez nie historia mała i duża, z całym swoim okrucieństwem, bezwzględnością, obojętnością na ludzką nędzę i niedolę. Kiedyś te ziemie zamieszkiwali Jaćwingowie, z którymi owa historie obeszła się wyjątkowo burutalnie, później tysiącami ginęli tu żołnierze w czasie I wojny światowej, krwią ziemia ta spłynęła nie mniej obficie w czasie II wojny światowej, a i wyparcie stąd Niemców nie przyniosło wyzwolenia, czym była Obława Augustowska wyjaśniać właściwie nie trzeba.
Artur Gaweł i Grzegorz Ryżewski w książce "Z biegiem Biebrzy. Przewodnik historyczno-etnograficzny" zamieścili fragment relacji korespondenta gazety wrocławskiej „Schlesische Zeitung” opisującej jedną z najkrwawszych bitew, jakie rozegrały się w czasie I wojny światowej na terenie gminy Lipsk:
"Przy Wołkuszu - Sołojewszczyźnie – Żabickich okrążone rosyjskie kolumny wystąpiły ze skraju lasu szybko naprzód. Odrzuciły one swoje dawne sposoby walki (możliwie często okopywać się) i szukały osłony w pagórkowatej okolicy między wsiami Wołkusz - Bartniki - Markowce - Starożyńce. Wtedy niemieckie karabiny maszynowe otworzyły swój ogień, haubice i armaty strzelały na 800 m i pod koniec na 450 m po gęstych masach, które po porażce zapełniały się nowymi kolumnami. Cały ten pogrom, którego nie zna wojenna historia, rozegrał się na placu w 2000 metrów, że nawet gołym okiem można było zobaczyć, jak całe kupy ludzi padają na ziemię i jak batalion za batalionem był niszczony pod ogniem karabinów maszynowych. Pod płynnym ogniem lekkiej artylerii polowej nowe i nowe kolumny występowały naprzód, coraz bardziej pole zabijało się trupami na tym wąsko ograniczonym odcinku boju i niemiecki ogień przynosił ciągle nowe, duże straty kolumnom w ich szalonym ataku. Po 2-u godzinnym płynnym ogniu wszystkie działania rosyjskiego oddziału były doprowadzone do pełnej jego porażki. Złożenie na ołtarz wojny w ofierze tysięcy ludzi było daremne, ponieważ przełamać niemiecki żelazny pierścień było niemożliwym i ostatnia rozpaczliwa próba gen. Bułhakowa przedrzeć się do Grodna runęła! Lecz jaki obraz przedstawiał się przy obserwacji z Wołkusza! Przyjaciel na przyjacielu, leżała niezliczona ilość trupów, którymi były zasłane leżące na przedzie wzniesienia, lecz honor 20-go korpusu był uratowany a cenę tego ratunku przedstawiało 7000 zabitych, którzy padli w ataku w jeden dzień bitwy na przestrzeni 2-ch kilometrów, znajdując tu bohaterską śmierć!"
W ruskim mirze, czy byłaby to carska Rosja, czy komunistyczny ZSRR, czy na niby modernizująca się Federacja Rosyjska, życie ludzkie nigdy nie przedstawiało większej wartości, co obecnie uwidacznia się w wojnie w Ukrainie.
Te piękne krajobrazy były zatem świadkiem wielu okrutnych ludzkich działań, wielu bezsensownych śmierci. Teraz, falujące łany zbóż, łagodne pagórki, cmieniejące na horyzoncie lasy, w promieniach delikatnego majowego popołudniowego słońca, stanowią prawdziwie idylliczną scenerię. Cisza, spokój, fantastyczne powietrze, aż się nie chce stąd wyjeżdzać.
Z Żabickich do Starożyńców wiedzie szutrowa droga. Przy pierwszych zabudowaniach Starożyńców zostawiamy na poboczu auto, by przyjrzeć się drewnianym krzyżom otwierającym drogę do wsi. Wokół ocean zieleni, za krzyżami teren się obniża, by za chwilę ponownie się wypiętrzyć spokojnie i łagodnie, i tuż za polem widać kolejną szutrową drogę, a przy niej u stóp wzgórza, urokliwe, malownicze drewniane domy. Przy krzyżach spotykamy panią ze starszym mężczyzną, wspierającym się na lasce. Nawiązujemy miłą rozmowę. Pani opowiada, że niedawno wyszła ze szpitala, a teraz wybrała się na spacer z Tatą, który ma już 88 lat. I tak sobie oboje spacerują wzdłuż szutrowej drogi i łanów zbóż. Starszy pan w koszuli, marynarce, w czapce w stylu maciejówki, opowiada o neogotyckim kościele w Lipsku, z wieży którego podziwiał niegdyś całą okolicę. Państwu towarzyszy kotka o wdzięcznym imieniu Marcysia, śliczna trikolorka, która wędruje ze swoimi gospodarzami niczym wierny psiaczek, przy nodze. Gdy kończymy rozmowę, pani przywołuje towarzyszkę wędrówek, a ta posłusznie podbiega, i idą razem dalej, a kobieta zbiera polne kwiaty. I są takie spotkania, które chciałoby się powtarzać, dają jakąś radość, nadzieję, i wzbudzają to, co dobrego gdzieś tam w nas głęboko sobie drzemie. Mamy nadzieję, że tego starszego pana z córką jeszcze kiedyś spotkamy.
Przemieszczamy się dalej, skręcamy w lewo piaszczystą drogą, mijamy drewniane domy, opuszczone gospodarstwa, kolejny drewniany krzyż, a po prawej stronie fantastyczny kolorowy drewniany domek, przy którym droga gwałtownie opada w dół. I uświadamiamy sobie, że to jednak pora już wracać, bo jeszcze w Lipsku czekają na nas miody do odebrania, ale to już zupełnie inna historia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz