czwartek, 24 marca 2011

Baśniowe Tartu

Nigdy nie zapomnę swoich pierwszych wrażeń z Estonii, które zaczęły powstawać tuż po przekroczeniu granicy łotewsko - estońskiej między Ape a Moniste, a pogłębiały się w miarę "wgryzania się" w ten piękny kraj. Te pierwsze wyprawy były jak podróż do dzieciństwa, do świata na pograniczu baśni przeplatającego się z mniej baśniową, ale i tak intrygującą rzeczywsitością. Doskonała harmonia dzikiej, nieokiełznanej natury z gotykiem ruin zamków i katedr. Świat zurbanizowany i świat nietknięty ludzką ręką, współistniejące ze sobą już od drugiej połowy XIII w., kiedy pojawili się tam po raz pierwszy rycerze Zakonu Kawalerów Mieczowych, wypierając walecznych Estów z ich pierwotnych grodzisk, tak, jak to miało miejsce w Tartu. Po dawnym tartuskim grodzisku pogan nie pozostał ślad, poza kamieniem ofiarnym, który jednak sprawia wrażenie ustawionego tak jakby na potrzeby turystów.

Tartu, w średniowieczu zwane Dorpatem, stało się wówczas stolicą biskupstwa. W miejscu dawnego grodziska Estów przybysze z Niemiec wznieśli okazałą gotycką katedrę, najprawdopodobniej największą w ówczesnej północno - wschodniej Europie, a tuż obok zamek biskupi. Dziś o jej okazałości świadczą majestatyczne ruiny, w których czasem odbywają się spektakle teatralne, a w części katedry, odrestaurowanej w latach 80-tych między innymi przez specjalistów z Polski, urządzono Muzeum Uniwersyteckie. Po zamku nie pozostał nawet ślad, na jego miejscu wzniesiono w XIX w. uniwersyteckie obserwatorium astronomiczne. Między obserwatorium a ruinami katedry rozłożył się natomiast klasycystyczny budynek, mieszczący siedzibę Sądu Najwyższego - najlepszy dowód na to, że nie ma wcale przymusu lokowania wszystkich najważniejszych instytucji państwowych w jednym miejscu, jak to ma miejsce m.in. w Polsce. Rozsądne rozmieszcznie kluczowych dla państwa instytucji w różnych miastach, sprzyja tylko rozwojowi także innych regionów, a cały kraj dzięki temu zabiegowi rozwija się też bardziej równomiernie - oczywiście nie za sprawą samych instytucji, ale ich istnienie jest jednym z kluczowych czynników.

W przypadku Tartu o sile i pozycji tego miasta decyduje także Uniwersytet - jeden z najstarszych w Europie północno-wschodniej (drugi po szwedzkim Uniwersytecie w Uppsali, ufundowanym w 1477 r.), który powstał na fundamentach kolegium jezuickiego założonego przez Stefana Batorego w drugiej połowie XVI, kiedy to tuż po wojnie o Inflanty Tartu znalazło się w strefie polskich wpływów. Estończycy jednakże za datę powstania Uniwersytetu Tartuskiego uznają rok 1632, tj. rok nadania statutu uczelni wyższej przez króla Szwedzkiego - Gustawa II Adolfa.

Po raz pierwszy trafiłem do Tartu w czerwcu, w okresie, kiedy kończył się rok akademicki. Codziennie miałem więc możliwość obserwowania interesującego zjawiska. Na dziedzińcu przed okazałym klasycystycznym budynkiem i takim też portalem co dnia gromadziły się tłumy ludzi, odświętnie ubranych, z obowiązkowymi kwiatami. Któregoś razu pewien Estończyk widząc zaciekawienie naszej grupki odbywającą się uroczystością i słysząc obcy język, zainteresował się nami, podszedł do nas i zapytał czy jesteśmy Litwinami czy Łotyszami, bo słysząc naszą rozmowę odnosi takie wrażenie. Tę pomyłkę złożyliśmy na karb hałasu panującego wokół, wszak język polski z językami Bałtów ma niewiele wspólnego, a nasz rozmówca był zdumiony, gdy oznajmiliśmy mu, że przybyliśmy z Polski. Polacy w Estonii są wciąż rzadkimi goścmi, a samo Tartu choć jest bez wątpienia jednym z najciekawszych miejsc w Estonii, tłumów turystów nie przyciąga, nie tylko z Polski. Nasz interlokutor wyjaśnił nam, że obserwujemy właśnie uroczystość zakończenia roku akademickiego, w której uczestniczą całe rodziny. Studenci zapraszają swoich rodziców, dziadków, rodzeństwo, i wszyscy wspólnie świętują najpierw na uczelni, a później rozchodzą się, gdzie tylko dusza zapragnie, do pobliskich licznych kafejek, na wzgórze katedralne, czy do domów. Odnieśliśmy wrażenie, że jesteśmy świadkami wspaniałego integrującego zdarzenia. Zgromadzeni na placu ludzie sprawiali wrażenie szczerze rozradowanych, i bez pompy, bez patosu uczestniczących w ważnym dla nich rytuale, nie było w tym widać rutyny, przymusu, czystej formalności, za to w pełni szczere przeżycie. Estończycy generalnie sprawiają wrażenie społeczeństwa doskonale zintegrowanego, łączącego jakiś mądry protestancki indywidualizm - bo w większości Estończycy są właśnie protestantami (dominują luteranie) - z umiejnością kooperacji na co dzień. Kultura relacji międzyludzkich już przy powierzchownym poznaniu wydaje się bez porównania wyższa niż kultura relacji w Polsce, w późniejsze wgłębianie się, wgryzanie się w ten piękny kraj tylko potwierdza te pierwsze spostrzeżenia.

Wreszcie Estończycy wydają się być społeczeństwem na wskroś tolerancyjnym i demokratycznym. Kwintesencją tego, było pewne zdarzenie, którego świadkami byliśmy właśnie w Tartu. Otóż, na tartuskiej Starówce, w jednej z kafejek, mieszczącej się w urokliwej klasycystycznej kamienicy, przy uliczce łączącej plac uniwersytecki z placem ratuszowym, przez bitych kilka dni spotykaliśmy pewną staruszkę, kobietę ponad 80-letnią, zawsze skromnie ubraną, w chustce na głowie, która każdego dnia taszczyła ciężkie torby zakupami, i każdego wieczora idąc w stronę placu uniwersyteckiego zaglądała do tej naszej ulubionej kafejki. Siatki wypełnione zakupami ustawiała przy stoliku, a później podchodziła do kontuaru, na jej twarzy pokrytej zmarszczkami pojawiał się życzliwy uśmiech, który odwzajemniała jej śliczna i uprzejma barmanka, po czym podawała staruszce kawałek pysznego - jak tylko pyszne potrafią być estońskie ciasta - a po chwili przynosiła staruszce do stolika pod oknem, przy którym siadywała nasza babcia, dymiącą filiżankę herbaty, może kawy, a może czekolady. Rytuał ten powtarzał się co dnia. Co dnia staruszka z torbami pełnymi zakupów, przygarbiona, po schodkach wchodziła do kafejki, zamawiała gorący napój i ciastko, a później w milczeniu obserwowała świat za oknem. I nikogo to nie dziwiło, nikogo nie zniesmaczało, nie wywoływało protekcjonalnych, lekceważących spojrzeń, fumów, dąsów, min, grymasów wśród pozostałch bywalców kafejki w wieku od 18 do 80 lat. Podkreślić trzeba, że nie mieliśmy tu do czynienia z barem mlecznym, ze stołówką, jadłodajnią, lecz z niezwykle klimatyczną, choć bez dusznej elegancji, kafejką na tartuskiej Starówce. Innym razem zdarzyło nam się - w tym samym miejscu - widzieć do bólu skromnie i ubogo wyglądajacego około 40-letniego mężczyznę, który przyszedł do naszej kafejki w wyciągniętych dresowych spodniach, rozciągniętym swetrze, zamówił również ciastko i herbatę, po czym usiadł przy jednym ze stolików pod oknem i w milczeniu, melancholijnie obserwował przesuwajacce się za oknem auta i ludzie nieśpiesznie zmierzajacych bądź to w stronę ratusza, bądź uniwersytetu. I to również nie wywołwało niczyjego oburzenia, zniechęcenia, zniesmaczenia. To troszkę tak, jakbyśmy podobną sytuację próbowali sobie wyobrazić, w którejś z kafejek na Nowym Świecie w Warszawie, albo gdzieś w okolicach ulicy Grodzkiej w Krakowie.

CDN



Uroczyste zakończenie roku akademickiego, tego dnia akurat studentów Wydziału Prawa.









































Widok na odrestaurowaną część katedry.



Siedziba Sądu Najwyższego.





Pierwszy rektor Uniwersytetu Tartuskiego.







Widok na plac uniwersytecki.









Staruszka z tartuskiej kafejki.

wtorek, 15 marca 2011

Okopy księdza Jerzego Popiełuszki

Gdy dotarłem do Okopów po raz pierwszy wydawały mi się wsią wręcz ponurą. Był to jeszcze pochmurny, marcowy, chłodny dzień, tak smętny i ponury, jak tylko smętnymi i ponurymi potrafią być przedwiosenne dni, gdy topniejący śnieg odsłania całą szaro-burość bezlistnych drzew, pustych pól, łąk, dziurawych dróg i opuszczonych domostw.

Jadąc z Suchowoli na wschód, tuż miasteczkiem rozpościera się widok zapierajacy dech w piersiach. Najpierw wspinamy się delikatnie pod górę, z której wierzchołka widać całą okolicę w promieniu kilku, a może nawet kilkunastu kilomterów. Od strony południowej widok zamyka sosnowy las, natomiast od strony północno-wscohdniej mamy otwartą przestrzeń, teren fantastycznie falujący, niewysokie wzgórza piętrzące się ku niebu, wszystkie porośnięte jakby pierowotną knieją. To już nie są wątłe zagajniki, ale rozległe, wiekowe kompleksy leśne będące pozostałością dawnej Puszczy Grodzieńskiej. Nie jest to oczywiście Pogórze, ale krajobraz zbliżony już do litewskiego, pełnego pagórków leśnych i łąk zielonych, brakuje tu jedynie jezior, ale Pojezierze Augustowskie jest już w zasięgu nieforsownej wyprawy rowerowej, bo to ledwie około 40 km na północ.

U podnóża wspomnianego wzniesienia, w kotlince rozłożył się sosnowy las, i po lewej stronie widnieje zielony drogowskaz z napisem "Okopy 3 km".

Szosa w stronę Okopów jest dziurawa jak sito, meandruje między wzgórzami morenowymi, które swoim kształtem przypominają bądź to średniowieczne grodziska, bądź olbrzymie kurhany, albo jakieś potężne szańce obronne. W okolicy wsi zachowały się jeszcze dwa kurhany, ale trudno jest je odnaleźć bez pomocy miejscowych.

Drewniana w większości zabudowa, sporo opuszczonych domów, przydrożne krzyże, murszejące drewniane, wysokie na kilka metrów, albo żeliwne na kamiennych postumentach.

I w samym środku wsi jeden dom murowany, z jasnej cegły, to miejsce, w którym urodził się ksiądz Jerzy Popiełuszko. Konstanty Juliański w reportażu "Rodzinne Okopy", opublikowanym w "Tygodniku Solidarność", tak pisze o samych Okopach i rodzinie księdza Jerzego:

"Miał wielki sentyment do ojczystych stron, do Okopów, do Grodziska, Suchowoli, Dąbrowy Białostockiej. Chętnie je odwiedzał. Gdziekolwiek przyszło mu żyć, starał się choć na krótko odzyskać świat, z którego wyszedł.

Bliscy i znajomi ks. Jerzego Popiełuszki wspominają jednak, że niechętnie wracał do wspomnień z dzieciństwa. Nieskory był do osobistych wynurzeń. - Jeżeli już mówił o sobie to krótko, nie wchodząc w szczegóły - podkreśla Milena Kindziuk, autorka biografii księdza. Wczesna młodość późniejszego męczennika Solidarności działa się w trójkącie wsi Okopy-Grodzisk-Suchowola, leżących w środkowej części obecnego województwa podlaskiego. To była jego mała ojczyzna. Tu dojrzewał, uczył się rozumieć i pojmować świat. W Okopach przyszedł na świat i mieszkał, w Grodzisku odwiedzał babcię, z którą był blisko związany, w Suchowoli chodził do szkoły i do kościoła.

(...)

Okolica była dość biedna. Wsie długo nosiły ślady wojny, a elektryfikację przeprowadzono tu dopiero w latach 60. W latach 50. władze próbowały przeprowadzić przymusową kolektywizację. Jednak rolnicy obdarowani ziemią ledwie kilka lat wcześniej dzięki reformie rolnej, oparli się naciskom. W okolicy nie powstała żadna spółdzielnia produkcyjna ani PGR. W domu mówiono charakterystyczną dla okolicy gwarą. Językiem polskim, ale z dużymi białoruskimi naleciałościami. Jak potem wspominał ksiądz Jerzy, jeszcze jako kilkunastolatek źle mówił po polsku. Popiełuszkowie uczyli swoje dzieci szacunku dla dorosłych. We wzajemnych relacjach zachowywano dystans. Dzieci zwracały się do rodziców per "wy".

Okopy jednakże, jak się przekonałem któregoś lata oraz w ubiegłą, ale ciepłą i słoneczną sobotę, sprawiają wrażenie ponurej miejscowości, ale tylko wówczas, gdy brakuje w nich słońca. Rozświetlone słońcem, w otoczeniu wzgórz morenowych, sosnowych lasów osłaniających je od strony północnej, wschodniej i południowej, przybierają zupełnie inny charakter, inny nastrój. Ze swoją ciszą, spokojem, połyskującymi w słońcu strumykami, płynącą nieopodal rzeczką, są miejscem pełnym tajemnicy i źródłem niewyczerpanej energii, choć to może tylko jakaś autosugestia. Najlepiej niech każdy sprawdzi sam, osobiście.

































Dom, w którym urodził się ks. Jerzy Popiełuszko.















Katrynka - kontrasty

Puszcza Knyszyńska już od niepamiętnych czasów wydawała mi się być bramą do innego świata. Z Białostoczka była to zaledwie kilkunastominutow...