poniedziałek, 28 lutego 2011

Estońskie impresje. Tartu.

Tartu, około 650 km od przejścia granicznego w Ogrodnikach i 800 km od Białegostoku. Smak północy poczuliśmy już po przekroczeniu granicy łotewsko - estońskiej w Mõniste, jadąc pustymi niemal szosami przecinającymi wiekowe w przeważającej części iglaste lasy, które pod względem szaty roślinnej przypominają jedyne borealne polskie puszcze, tj. Puszczę Knyszyńską i Augustowską. Po drodze mijamy kilka wsi o całkowicie drewnianej zabudowie, domy o dwuspadowych dachach tonące w zieleni ogrodów i sadów, starsze panie niewielkimi grupakami uprawiające nordic walking wzdłuż dróg. Wzdłuż dróg, bo częstotliwość ruchu jest tak niewielka, że powietrze jest tu równie świeże, jak na leśnej piaszczystej drodze gdzieś w głębi puszczy.

Võru, jedyne większe - jak na warunki estońskie miasteczko - na drodze do Tartu. Majestatyczne sosny między sowieckimi blokami, sporo drewnianej międzywojennej zabudowy, rozległe jezioro ciągnące się od centrum aż pod las daleko za miasteczkiem. Jak się okazało jednak nawet tu można zgubić drogę, jeśli się zanadto rozglądać na boki, ale z drugiej strony nie rozglądać się wokół nie sposób. Całe kwartały drewnianych domów - parterowych, piętrowych, z facjatkami, słonecznymi werandami, zdobieniami, okiennicami, drewnianymi niemal portalami. Z komunikacją nie ma najmniejszych problemów, w każdym miasteczku, w każdej wiosce młodzi ludzie władają językiem angielskim, a starsi rosyjskim. Urocza Estonka perfekcyjną angielszczyzną wyprowadza nas na właściwą drogę.

Za Võru mamy już więcej otwartej przestrzeni, ciemniejące plamy lasów widnieją już tylko gdzieś na horyzoncie, wciąż dość intensywne słońce, chylące się ku zachodowi, towarzyszy nam z lewej strony do samego Tartu. Krajobraz tej części Estonii jest nieco inny niż litewski, łotewski czy północno - wschodniej Polski. Litewskie czy północno - wschodnie polskie pagrórki zaskakują swoją częstotliwością, zjeżdzając z jednego mamy pewność, że tuż za nim pojawi się następny, i tak bez końca. Łotwa natomiast na odcinku od Daugavpils do Ape zaczyna z lekka usypiać swoją nizinną, momentami bagienną, poprzecinaną od czasu do czasau lasami, polami i łąkami monotonią. Tutaj z kolei ma się wrażenie, że falują całe płyty tektoniczne, to nie pagrórki, ale wypiętrzenia całych połaci ziemi, łagodnie wznoszące się ku górze, albo nieznacznie opadające gdzieś ku rzekom bądź jeziorom. Ruch na drodze umiarkowany, dopuszczalna prędkość 100 km/h, nie dostrzegamy, i nie dostrzeżemy też później, agresji na drogach, wściekłych kierowców, wpyrzedzania na tzw. trzeciego, ani też krzyży przy drogach.

Tartu wita nas postindustrialną dzielnicą, za czasów sowieckich musiały się tu znajdować jakieś zakłady produkcyjne, obecnie nie ma po nich nawet śladu, cała przestrzeń została zabudowana szklaną, metalową i betonową nowoczesną architekturą, znośną dla oka, choć ze swej natury niezbyt interesującą.

By wiedzieć, jak mamy jechać dalej pytamy o drogę w pierwszym napotkanym hipermarkecie. Uprzejmość, uczynność i życzliwość , jak się też i później wielokrotnie przekonamy, to prawdopodobnie cechy narodowe Estończyków. Jedna z ekspedientek porzuca swoje miejsce pracy i obowiązki pracownicze, udaje się do stoiska z książkami i mapami, odszukuje na stojaku plan Tartu, wraca do nas uśmiechnięta, rozkłada mapę, do pomocy przychodzi jeszcze jeden z ochroniarzy i krok po kroku wyjaśniają nam, jak mamy jechać do naszych gospodarzy. Przy czym czynią to tak doskonale, że w drugim co do wielkości mieście Estonii (liczącym 100 tysięcy mieszkańców) nie gubimy drogi ani razu, na każdym skrzyżowaniu skręcamy właściwie. Mijamy nowoczesną część tartuskiego centrum zabudowaną naprawdę estetycznymi, nieprzytłaczającymi szklanymi domami, by wyjechać w dawnej dzielnicy zamieszkiwanej niegdyś przez kadrę Uniwersytetu Tartuskiego. Zgrabne murowane i drewniane domy w otoczeniu przestronnych ogrodów, poprzetykane już niestety - na szczęście nieliczną - zabudową noszącą znamiona czasów sowieckich, choć i ta architektura jest dużo bardziej znośną dla oka niż peerelowskie sześciany z epoki wczesnego czy późnego Gierka. Uroku miejscu dodaje przede wszystkim wszechobecność zieleni, zieleni sadów, drzew wysadzonych przy cichych, wąskich ulicach oraz alejach spacerowych.

No i wreszcie białe noce, prawdziwe utrapienie dla osób mających płytki sen, nie wspominając już o tych, które cierpią na bezsenność. Noc nie zapada w ogóle. Około godziny 1.00 robi się jedynie szaro, ale nie ciemno, można zasłaniać firanki, zasłony, a i tak nasz wzrok bez najmniejszej trudności wyodrębni każdy przedmiot w pokoju, każdy kontur, każdy detal. Tak jest w czerwcu, noce lipcowe są już dużo ciemniejsze.

Około północy wyruszamy na krótki rekonesans po dzielnicy, która na czas jakiś stanie się naszym domem, i to w takim stopniu, że poczuję się tu jak u siebie. Jest tak rozległa i tak interesująca, że sama mogłaby zostać wpisaną na listę miejsc obowiązkowych do obejrzenia w Tartu. Kusi stare Tartu, ale to już byłoby za dużo wrażeń, jak na jeden dzień. I choć noc nie zapada, to jednak zmęczenie daje się we znaki.

*** Następny post poświęcony zostanie staremu Tartu.











































czwartek, 24 lutego 2011

Children of the revolution. Na punkową nutę, a więc dość ostro

Nie przypuszczałem, że przyjdzie mi żyć w tak ugrzecznionych, filisterskich i nudnych czasach. Słucham wczoraj w drodze powrotnej w Radiu Białystok wywiadu z Marszałkiem Sejmiku Samorządowego Województwa Podlaskiego, któremu prokuratura kilka dni temu postawiła zarzuty nadużyć przy obsadzaniu stanowisk w Urzędzie Marszałkowskim, jemu i kilku innym politykom PO, w tym byłemu dziennikarzowi, który niegdyś miał uchodzić za wzrozec obiektywizmu i krystalicznej uczciwości. Dziennikarka Radia Białystok śmiało sobie poczyna w rozmowie z urzędującym wciąż bądź, co bądź Marszałkiem. Jakoś mi się to wszystko w głowie w spójną całość nie układa, bo ani prokuratura nie słynie z takiej odwagi, by sama z siebie, tak z własnej inicjatywy, stawiać zarzuty wysoko postawionym, mocno w hierarchii dziobania usadowionym politykom, ani też dziennikarze lokalnych mediów nie są na tyle odważni, by tak śmiało sobie poczynać z lokalnymi baronami, by podnosić na nich głos, i doprowadzać do stanu, w którym, już nie prowadzi się wywiadu, ale przesłuchuje i oskarża swego gościa. Bo to rzecz nie w odwadze, ale w umiejętności wyczucia, z której strony wieje wiatr historii, przez małe "h", takiej lokalnej, wiatr, na który składają się podmuchy innych lokalnych baronów, silniejszych niż ci, którym stawia się zarzuty. Ot takie sobie starcie frakcji, walka o wpływy i pozycję, doskonale sharmonizowana z tarciami na świeczniku, w samej przecież Warszawie. Grunt to umiejętnie się ustawić odpowiednio do kierunku wiatru i wiedzieć na co można sobie pozwolić.

Oczywiście tajemnicą poliszynela jest fakt, iż obsadzanie stanowisk w urzędach odbywa się po wielokroć z naruszeniem procedur konkursowych. Zanim ogłoszenie pojawi się w Biuletynie Służby Cywilnej, już pół urzędu wie, a przynajmniej ci, co wiedzieć powinni i moga, kto dane stanowisko obejmie. I Marszałek biedaczyna sam się troche pogrążył, bo jakby dał do zrozumienia, że przecież wszyscy mają rodizny, żony, dzieci, ale zapytany już przez dziennikarkę co właściwie ma na myśli, nie potrafił swojej jakże lotnej myśli ubrać w słowa. Po raz pierwszy stracił głos i pogubił się dokumentnie.

I jakoś tak przez przypadek przypommniały mi się słowa pewnego księdza, modnego, okejowca, wyważonego, który w wywiadzie dla pewnej partyjnej gazetki nie tak dawno rozpływał się w zachwytach nad standardami wprowadoznymi przez obecne władze, które rzekomo miały skończyć z państwem kolesiów. Osobiście uważam, że każdy ksiądz ma prawo do swoich przekonań politycznych, tak jak każdy obywatel, może je nawet publicznie głosić, pod warunkiem, że nie przekroczy granicy, za którą zaczyna się kłamstwo, naiwność, prywata lub czysta głupota. W którym z tych czterech kierunków wyruszył ów ksiądz, nie mnie to rozstrzygać. Włos mu z głowy nie spadnie.

I jeszcze ten forsowany tak usilnie podział na katolicyzm otwarty, estetyczny i walczący, zamknięty. Jeden gardzi tym prostym, niedouczonym, niewykształconym, z małych wsi i miasteczek, a ten drugi złym i wrogim reprezentantem świata dekadencji, łżeliberalizmu i nikczemnej lewicowości. Ten pierwszy do bólu trzewi ugrzeczniony, tak, że aż nudny, jakby nie miał energii, bo i skąd może mieć skoro tez wchodzi w wątpliwe sojusze z tronem, w nadziei tak naprawdę nie wiadomo na co. Jak to możliwe, że nakład lutowo - marcowej "Więzi" w 40 miliniowym kraju wynosi 2100 egzemlarzy, podczas gdy jeszcze kilka miesięcy temu wydawało mi się, że liczba ta sięgała 5000? Katolicyzm "Więzi", "Znaku", "Tygodnika Powszechnego" i katolicyzm Radia Maryja. Zawsze wydawało mi się, że katolicyzm należy utożsamiać z powszechnością, a nie okopywaniem się na swoich pozycjach, widocznie się myliłem.

I w tym wszystkim żadnego buntu, żadnej swobody, żadnej odwagi myśli. Wszystko przemielone, powtarzane, pzrepisywane do znudzenia. Nawet "Krytyka polityczna" już poległa na poprawności politycznej, stępiła swoje ostrze do granic możliwości, i ledwie się toczy na paliwie mody i saloniku na Nowym Świecie, który wycieczki z prowincji odwiedzają, jak cukiernię Wedla.

I ten cały platformiany filisterski świat nie oferujący nic poza pozorem, ułudą, obmierzłą gładkością szczwanych lisów o mentalności bazarowych cwaniaczków, którzy ubrali się w lepsze ciuchy, zaczęli palić cygara i bywać w operach oraz teatrach. I opozycja, która wciąż udowadania, że jedyna zmiana na jaką można liczyć, to wymiana miśków z jednej partii, wrogiej, antynarodowej, na miśków swoich, dobrych, bo wiernych, choć miernych i tępych, ot taki tradycyjny rytuał, niezależnie w jakie by hasła go nie ubrać. Pozorny konflikt, który Rafał Matyja doskonale w ostatnich "Rzeczach Wspólnych" opisał mniej więcej tak: "Do polityki organizowanej przez ten konflikt garną się w młodym pokoleniu przede wszystkim idioci i cynicy". I nie sposób się z nim nie zgodzić.

I te wszystkie dzienniki, tygodniki, opinie, komentarze, które zanim zacznie się czytac, już z góry wiadomo, co ich autorzy zechcą powiedzić. Rugownie pluralizmu prawdziwego w mdiach publicznych, prywatne stacje telewizyjne prowadzące własne interesy i własną politykę.

I to ma być państwo będące spadkoiecą republikanskich idei Solidarności? W którym ponad połowa obywateli nie uważa za stosnowe, by raz na kilka lat spełnić swój obywatelski obowiązek, w którym rzetelni biznesmeni mogą liczyć na to, że jeśli nie zechcą współpracować z odpowiednimi grupami trzymającymi władzę, to przyjdą po nich panowie, zamaskowani, z karabianmi, wyskoczą z helikopterów, jak w Czeczenii podczas "zaczystek", brakuje tu jeszcze tylko federałów z BTRów, i trafią do aresztu co najmniej na rok, by później być oczyszczonym z zarzutów i otrzymać odszkodowanie, które orzeknie jedyny stojący na straży sprawiedliwości w tym kraju Trybunał Praw Człowieka w Strasurgu, a na które złożą się uczciwe płacący podatki, bo przecież nie ci, którzy korzystają z ulg.

I w nikim nie wzbiera bunt i gniew! Najmniejszych szans na niepokornych, tak prawdzwie, a nie tych namaszczonych przez wpływowe środowska, z jakiej by one nie były strony.

Żaden przedstawiciel elit nie zagrzmi na marszałka, dla którego pojęcie kultury palamentanej to czysta abstrakcja, i który wprowadza w warstwie językowej i proceduralnej praktyki żywcej wyjęte ze Zgromadzenia Narodowego Białorusi.

By nie dopuścić do władzy znienawidzonego ugrupowania politycznego, przymknie się oczy na największą nawet podłość, z przestępstwa uczyni fatamorganę (mowa o aferze hazardowej, której nie było, a skoro nie było, to musiała być fatamorganą) i w iście orwellowskim stylu nikczemność nawet nazwie odwagą, konformizm zaś zmierzaniem pod prąd.

A tymczasem wzrasta bezrobocie wśród absolwentów nawet nie tylko prowincjonalnych uczelni, ale także tych renomoanych.

Żal mi jednak tych czasów dawnych autentycznego buntu. Co prawda lata 80-te to czas, kiedy byłem jeszcze zbyt mały, by jeździć do Jarocina, ale ich ducha i atmosferę czuć jeszcze było na początku 90-tych, kiedy już buntować się mogłem pełną parą. I żal mi tego obecnego młodego pokolenia, które o buncie nie ma zielonego pojecia, dla którego przejawem buntu i nonkonformizmu, jest oplucie staruszki modlącej się pod krzyżem, i opowiadanie bredni o "piswoskim gównie i szambie" (cytaty z FB). Bo przeciwnik polityczny, ba, jaki przeciwnik, osoba o odmiennych poglądach, to już nie oponent tylko wróg najgorszy, którego należy zniszczyć. Nie chcę problemu sprowadzać do konfrontacji PO i PiS, bo w poruszaniu sznurkami pacynek wyspecjalizowały się obie siły. W kolejce czekają już następni, w kolejce do przjęcia sznurków i pacynek, a nie do nauki poruszania sznurkami, bo tę technikę mają opanowaną do perfekcji.

Żal mi tych kolegów i koleżanek, któzy ukończywszy studia z dobrymi wynikami wyjechali gdzieś na Wyspy, do Niemiec, niektórzy zostali np. doskonałymi fotografami i komunikują się już tylko in English, inni uprawiają slalom wciąż w kafejkach między stolikami. Dawni butnownicy, brzydzący się cynizmem wulgarnym (nie mylić z cynizmem starożytnyc cyników), sami weszli, jak w masło, w walkę frakcji i rozdających karty w mafijnych niemal grupach bezwzględnych graczy. Inni 10 lat po studiach wciąż mieszkają z rodzicami, ale to bez wątpienia prąd zachodni - objaw pauperyzacji klasy średniej, który dociera już i do nas, tyle, że ta nasza pożal się Boże znaczna część tzw. klasy średniej jeszcze nia miała okazji wzbogacienia się (czytaj - życia godnego).

Ale ta bańka nadmuchiwana przez speców od PR i marketingu politycznego czy jakiegkolwiek innego jeszcze pęknie, te wszystkie sojusze katolicyzmu estetycznego i zamkniętego z tronem odejdą w niebyt. To niemożliwe, by państwo i społeczeństwo trwały w takim marazmie, w takiej ułudzie i apatii. Nie wiem, jaki kształt przybierze rewolucja, ale ona z pewnością nastąpi. Punk's not dead!

Tylko zamiast "no future" wolałbym" there is future".

poniedziałek, 14 lutego 2011

Niedzielne wędrowanie, wschodnia melancholia i fado

Mroźne, wietrzne, ale słoneczne niedzielne popołudnie, delikatnie prószący śnieg, momentalnie zwiewany z piaszczystej, dość szerokiej drogi prowadzącej z Dobrzyniówki w stronę Korycina, przez Czarnystok, Górnystok, Białystoczek i Krukowszczyznę. Nieodłączne dla tej okolicy pagórki, sosnowe zagajniki, porozrzucane w kotlinkach pojedyncze domostwa, przydrożne, murszejące drewniane krzyże, krzyże żeliwne z drugiej połowy XIX w. z charakterystycznymi zdobieniami - każdy z obowiązkową trupią czaszką i prośbą o modlitwę za dusze zmarłych. We wsi Czarnystok żwirówka przechodzi gwałtownie w "kocie łby", bruk pamiętający być może XIX w. Jego dni są już pewnie policzone, fundusze unijne umożliwiają zalanie każdej drogi ponurym i nudnym asfaltem. Mnóstwo opuszczonych, drewnianych domów, o dwuspadowych dachach, w oknach niektórych dostrzegalne z drogi wyszarzałe, stare firanki, gdzieniegdzie pozabijane deskami okna z wybitymi szybami, jakieś opuszczone sześcianowate budowle z czasów schyłkowego PRL-u, a to wszystko poprzetykane odnowionymi, błyszczącymi drewnianymi domkami, wymalowanymi w radosne barwy, z rzadka tylko wyrastają ceglane wille miejskiego typu, jeszcze nawet niewykończone.

W Czarnymstoku drogę przetną nam dwie wystraszone sarny, wybiegną wprost z podwórza opuszczonego domostwa, w biały dzień, około godziny 16.00, w samym środku wsi. Na podwórzach ani żywego ducha. Z lewej strony żarzy się czerwona kula zachodzącego słońca. W radiu Marcin Kydryński prowadzi wywiad z Marizą, która wieczorem ma dać koncert w Gdyni. Portugalska wokalistka opowiada o swoich podróżach, o melancholii podobno wspólnej dla Polaków i Portugalczyków, choć zastrzega się, że jej melancholia nie jest smutna, bo dzieciństwo miała szczęśliwe. Niełatwo jednak dać wiarę w istnienie podobieństw między polską a portugalską melancholią. Ta polska wydaje się być depresyjna i jakby rzadziej twórcza, często idzie w parze z agresją i z frustracją, często może nawet zupełnie niezawionionymi. Tutaj, jeśli się rozejrzeć wokół, śladem tej polskiej melancholii jawią się przydrożne krzyże, ale nie te zmurszałe, drewniane czy zdobione żeliwne, tylko te mniejsze, skromne, drewniane, przy których rodziny i bliscy ustawiają znicze. Nawet na tak krótkim odcinku, od miejsca, w którym bruk przechodzi w asfalt, ich obecność jest wyraźnie dostrzegalna. Przy szosie, którą samochody przejeżdżają z częstotliwością jednego auta na godzinę. Krzyże upamiętniające ofiary pijanych kierowców. Na nieodległej stąd drodze z Janowa do Korycina, w pobliżu słynnej "Panderozy" (miejsca imprez discopolowych), zagęszczenie owych krzyży tworzy makabryczny widok. Polska melancholia, wschodnia melancholia to przede wszystkim przygniatający smutek, którego zagłuszyć nie są w stanie do niedawna klawiszowe rzężenie, a teraz dużo nowocześniejsze didżejskie bity, zaprawiane alkoholem pochłanianym bez opamiętania.

Pozytywnie melancholijne wydają się być jedynie otaczajace krajobrazy. Te rzeczywiście doskonale współbrzmią z łagodnym, nostalgicznym portugalskim fado. I to prawdopodobnie jedyne punkty styczne między polską a portugalską melancholią.

Jeszcze krótka wypowiedź Marizy o różnicach między tradycyjnym fado rodem z robotnicznych portowych dzielnic Lizbony i współczesnym; kilka utworów rodowdem siegających roku 1912 i 1913, i rozpalona czerwona kula zniknie za postrzępionymi wierzchołkami świerków i sosen.

































































Głogowiec - wspomnienia - część 21

Fantastyczne jest przecinanie się dróg ludzkich. Wiem, że nawrócenie zawdzięczam modlitwom mamy, kilkanaście lat poza Kościołem, wcześniej w...