poniedziałek, 27 grudnia 2010

Historia jednego krzyża

Leniwe, zimowe, niedzielne popołudnie, blade słońce świecące prosto w oczy, pola przykryte cienką już warstwą śniegu, a do tego sącząca się z głośników melancholijna muzyka z Wysp Zielonego Przylądka. Aż się wierzyć nie chce, że to afrykańskie blues'owanie przypominające momentami fado, tak idealnie współgra z otaczającym krajobrazem, łagodnymi pagórkami, sosnowymi zagajnikami, rozrzuconymi w dolinach pojedynczymi drewnianymi domami.

Wzgórze, do którego zmierzamy znajduje się mniej więcej w połowie drogi między Jasionówką a Dobrzyniówką. Na jego szczycie nie sposób nie zauważyć białego kamiennego krzyża wyglądającego, jak nagrobek, albo przydrożna kapliczka. Wydawałoby się, że jest to miejsce jakich dziesiątki, jeśli nie setki w okolicy. Nasłoneczniony pagórek, porośnięty sosnami, tuż za krzyżem pozostałości zabudowań, ledwie dostrzegalnych pod zeschniętą trawą, którą odsłonił topniejący śnieg. Na południe od wzgórza w odległości kilometra, może dwóch, wyraźnie rysuje się ciemna plama puszczy. W pobliżu żadnych zabudowań, ani żywej duszy. Raz zdarzyło się nam, że z leśnej drogi, ni stąd, ni zowąd wyjechał czerwony jeep cherokee, za kierownicą i obok na miejscu pasażera, siedziały dwie dziewczyny, sprawiające wrażenie, jakby nad ranem wyruszyły z Warszawy gdzieś na wschód, zagubiły się, a wczesnym popołudniem odnalazły się na leśnej drodze w pobliżu Jasionówki. Przyglądały nam się przez szyby nie mniej zdumione niż my. Długie, modnie ścięte włosy, dostrzegalny make-up, wyglądały bardziej jak modelki z okładki "Cosmpolitan" niż córki miejscowych gospodarzy. To naprawdę niecodzienny widok na podlaskiej wsi, chyba, że tak zwani miastowi wyprowadzą się na wieś, bądź po latach ktoś wróci z USA, lub przyjedzie na urlop na Święta z Dublina lub Londynu. Nawet nam przez myśl nie przeszło, by próbować je zatrzymać i pytać o historię owego krzyża z wygrawerowaną inskrypcją: "S + P STANISŁAW BORYS ŻYŁ LAT 22. ZGINOŁ TRAGICZNĄ ŚMIERCIĄ W 1941 R. PROSZĘ O 3 Z M." (zapis oryginalny).

Nie pamiętam, za którym razem, może za trzecim, może czwartym, natknęliśmy się w tym miejscu na dwóch mężczyzn o zaczerwienionych od mrozu i wiatru, czerstwych twarzach, przybijających do jednej z sosen tabliczkę z napisem: "Proszę nie wyrzucać śmieci". Okazało się, że owi mężczyźni byli leśnikami, chętnie nawiązali rozmowę, ale sprawiali wrażenie ostrożnych i ważących każde słowo. Gdy padło z naszej strony pytanie dotyczące krzyża, jeden z nich najwyraźniej się ożywił i oznajmił, że jest to miejsce, w którym zginął jego stryjeczny dziadek. Został zastrzelony tuż przed atakiem Niemiec na ZSRR w czerwcu 1941 r. Wracał pieszo od strony Dobrzyniówki, miał wetknięty za pas pistolet, ukryty pod koszulą, na wzgórzu stał akurat sowiecki gazik, a w nim i tuż obok niego kręcili się albo krasnoarmiejcy, albo enkawudziści, obserwowali okolicę z dogodnego miejsca widokowego. Mężczyzna, będący członkiem ruchu oporu, wówczas jeszcze Związku Walki Zbrojnej, spostrzegłszy ich, zaczął najprawdopodobniej uciekać. A może postanowił wyrzucić w zboże zatkniętą za pasek broń, i któryś z krasnoarmiejców to zauważył? Tego nie dowiemy się już nigdy. Jedno jest pewne, zwłoki zabitego młodego mężczyzny, zostały dosłownie wrzucone do gazika i wywiezione do siedziby NKWD w nieodległej Sokółce. Do dziś nie jest znane miejsce ich spoczynku.

- A mój dziadek dowiedziawszy się, co się wydarzyło, przybiegł tak szybko, jak tylko mógł, by z miejsca, w którym zastrzelono jego brata, zebrać ziemię nasiąkniętą krwią, zakrwawione patyki, i włożyć je do skleconej naprędce drewnianej skrzyneczki, a następnie zakopać w tym miejscu, w którym obecnie stoi krzyż. A dziadka stryjecznego zastrzelono tam po drugiej stronie, gdzie ustawiony jest ten żeliwny krzyż. - opowiadał leśnik.

W drodze powrotnej nie sposób było uniknąć refleksji, co jesteśmy winni takim partyzantom, jak Stanisław Borys? Słowa i frazy takie, jak patriotyzm, oddanie życia za ojczyznę, szybko się w naszej rzeczywistości zdewaluowały, a niemal wszystkie debaty poświęcone tej tematyce wydają się jałowe, schematyczne i nie dające żadnych konkretnych odpowiedzi. Propozycja, by nowoczesny patriotyzm polegał li tylko na płaceniu podatków, wydaje się być kompletnym nieporozumieniem - jak bowiem za czyn patriotyczny można uznać obowiązek nałożony prawem? Czy współczesny heroizm - jak proponują inni - może polegać na pracy ponad siły, a niekiedy i ludzkie możliwości w międzynarodowych korporacjach oraz sieciach handlowych? Czy może nim być działalność polityczna w rzeczywistości, w której nadrzędność interesu partyjnego, lawirowanie między grupami interesu, zastąpiły tworzenie realnego dobra wspólnego? Mimo wszystko jednak wydaje się że, dopóki jeszcze nie cała sfera publiczna została zawłaszczona przez partie polityczne, to wciąż istnieją płaszczyzny działania, na których wykształcenia, wiedza i zdolności mogą być wykorzystane pod podejmowania aktywności motywowanej nie tylko interesem własnym, ale przede wszystkim chęcią i umiejętnością szerszego spojrzenia na świat.
































czwartek, 23 grudnia 2010

Ot taka sobie przedświąteczna historia

Gorączka przedświątecznych zakupów trwajaca już od co najmniej dwóch tygodni, tłumy ludzi, klaustrofobiczne parkingi zatłoczone do granic możliwości, a nawet ponad ich granice, stanie w korku na podziemnym parkingu to wielce wątpliwa przyjemność, zwłaszcza jeśli się nie ma pod ręką żadnej książki, czasopisma czy gazety. Galerie stały się w B. jedynymi przestrzeniami publicznymi, w których mieszkańcy miasta mają możliwość spotykania zupełnie nieznanych im osób, ednak owe "spotkania" nawiązywaniem nowych kontaktów nie mogą się kończyć w żaden sposób, nie jesteśmy społeczeństwem otwartym, komunikatywnym, z łatwością nawiązującym znajomość z drugim, nieznajomym człowiekiem. Dotkliwie daje się we znaki brak przestrzeni publicznych stwarzających możliwość takiego spotkania, zwłaszcza zimą. Ciepłą wiosną, słonecznym latem, wczesną złotą jesienią sprzyjać może temu co najwyżej rzeczywiście rozległy i piękny park. Centrum miasta w okolicach Ratusza, jeszcze nie tak dawno tętniące życiem, teraz bez względu na porę dnia i roku wygląda, jak po wybuchu bomby atomowej, z wyjątkiem dni, kiedy odbywają się na placu ratuszowym koncerty, wówczas rzeczywiście nie sposób tam wcisnąć nawet szpilki. Jednak jeszcze około 2 czy 3 lat temu siedząc przy stoliku w ogródku Astorii i rozmawiając ze znajomym, spoglądaliśmy chciwie na przesuwajace się bez chwili wytchnienia samochody, jaące od strony kościoła farnego, przecinające ulicę Sienkiewicza, Rynek Kościuszki, i dalej sunące w stronę kościoła św. Rocha. Nawet te korki miały swój urok, dawały wrażenie życiodajnego pulsu miasta, do tego jeszcze tłumy ludzi wracające z pracy, śpieszące dokądś, rozradowani, żywi i głośni licealiści oraz studenci, tłum sączący się ze wszystkich stron, dający ułudę bytności w wielkim mieście. Teraz całe życie przeniosło się do raczej do tandetnych galerii, w których nie sposób nawet usiąśc w cichym, spokojnym miejscu, nie mówiąc już o zjedzeniu czegoś smacznego, wszystko jest plastikowe w smaku. Galeriowe kina grają wyłącznie amerykański chłam, albo nudne, jak flaki z olejem polskie komedie, już nawet nie wiem czy romantyczne, czy na topie znalazły się już jakieś inne. Miejskie kafejki czy puby, przypominają dużo bardziej piwożłopnie, żadna z nich nie ma wyrazistego stylu, charakterystycznego tylko dla niej, niepowtarzalnego, niczym nie próbuje się odróżnić od innych, odnoszę wręcz wrażenie, że za wszelką cenę starają się do siebie upodobnić, tak jakby ich właściciele przeprowadzili jakieś badania co do estetycznych i alkoholowych preferencji swoich potencjalnych klientów. Podobnie wszak planowane są przestrzenie galerii, liczą się nie pomysły architekta, ale oczekiwania i gusty maswoego klienta. Galerie są projektowane z myślą o nich właśnie. Średniowiecze pozostawiło po sobie gotyckie katedry, XVII i XVIII wiek barokowe kościoły i pałace, wiek XIX kamienice czynoszowe, mieszczańskie i pałacyki fabrykantów (bez względu na ich walory estetyczne), a my pozostawimy kawałki blachy i pustaków, z których za niecałe 100 lat nie pozostanie kamień na kamieniu. Zreszta tak też są pewnie budowane, by szybko móc je zwinąć i wraz ze zmianą upodobań klientów wznieść nowe, pewnie równie koszmarne budowle.

Uszczęśliwony zakońcoznymi zakupami, głodny niczym wilk, bo galeriowe fastfoody niczym nie są w stanie skusić, przy drzwiach wyjściowych na podziemny parking, wypatruję stoisko z piewczywem francuskim, od którego bije zapach słodkich moreli, wiśni i nie wiadomo czego jeszcze. Podchodzę, śliczna i sympatycznie wyglądajaca dziewczyna informuje mnie, że w tej chwili nie może mi niczego sprzedać, ponieważ ma przerwę i wskazuje tabliczkę informującą o chwilowym wstrzymaniu sprzedaży. Pytam więc kiedy będę mógł wrócić, odwraca się i z szerokim uśmiechem oznajmia mi, że w związku z tym, iż jestem miły, sprzeda mi to na co mam ochotę. Uświadamiam sobie z całą mocą ludzką potrzebę bycia docenionym , szanowanym, traktowanym z powagą i życzliwością. Słowem, potrzebę kultury osobistej na co dzień. Strasznie się ona zdewaluowała ostatanimi czasy, a nawiązanie do niej w rozmowie może wywołać co najwyżej uśmiech politowania, a w skrajnych przypadkach posądzenie o bycie ciężkim frajerem. Dostaję swoją wymarzoną bułkę z dżemem morelowym, dziewczyna się uśmiecha i oboje chyba dostajemy wspaniały świąteczny prezent.

Wydaje się, że jesteśmy na takim etapie zwykłych, codziennych relacji międzludzkich, że jedną rzeczą, jakiej oczekujemy w takim powierzchownym kontakcie jest zwykła ludzka życzliwość. Rzeczywiście codzienne obserwacje ludzkich zachowań w sklepie, na ulicy, w autobusie, nie napawają optymizmem. Najbardziej dotkliwie muszą to odczuwać pracownicy wszelkich super czy hieprmarketów, narażeni bezpośrednio na razy i ciosy ze strony nie tylko swoich menedżerów, ale przede wszystkim sfrustrowanych klientów.

Głogowiec - wspomnienia - część 21

Fantastyczne jest przecinanie się dróg ludzkich. Wiem, że nawrócenie zawdzięczam modlitwom mamy, kilkanaście lat poza Kościołem, wcześniej w...