środa, 22 kwietnia 2009

Przenikanie

Co do tego, że światy się przenikają nie mam najmniejszych wątpliwości. Paląca się w jednym z okien nowego bloku - szumnie nazwanego apartamentowcem - lampka przywołuje obrazy, niemal jak wspomnienia - których przecież mieć nie mogę - XIX - wiecznej kamienicy z błyskającą w ciemnym oknie lampą naftową, kamienicy, która tu pewnie stała, a której przestrzeń wchłonął ten nowy budynek, wchłonął z całą jej atmosferą, zapachami i głosami dawnych mieszkańców.

Zupełnie nowe bloki, nieudane lofty przylepione do starych XIX - wiecznych fabryk z czerwonej cegły, które cudem się uchowały; figlarne kocie łby gwałtownie przechodzące w szary, nudny polbruk; kamienica z początku XX wieku, otynkowana na szaro po raz ostatni jeszcze pewnie w PRLu, biało kwitnące jabłonie pamiętające dwudziestolecie międzywojenne, dawny dom modlitwy mieszczący galerię, drewniany dom w getcie, w którym mieszkał Samuel Pisar, ulica jeszcze 65 lat temu przedzielona zasiekami, wzdłuż której przechadzali się uzbrojeni po zęby, budzący grozę strażnicy z gotowymi w każdej chwili do ataku owczarkami, i znajoma mamy, która wiele lat po wojnie opowiadała, jak wracając z tajnych kompletów na tej właśnie ulicy niemal na oczach niemieckich żołnierzy wypadły jej książki, i o tym, jak z okien małego, przytulnego domku widziała getto.

Światy się przenikają, to więcej niż pewne. Nie wiem tylko czy obecni mieszkańcy, nowych bloków wiedzą cokolwiek o świecie, istniejącym w tym samym miejscu, lecz w innym czasie. O czynszowych kamienicach, włókienniczych fabrykach, o przymusowych robotnikach, czy raczej niewolnikach, dla których fabryki te stały się okrutnie złudną nadzieją na ocalenie.

Przecinam ulicę, którą już po wojnie codziennie do pracy chodziła babcia i żal mi babci, żal mi jej zniszczonego idyllicznego świata, pozostawionego na zielonej, pagórkowatej Litwie. Nigdy się nie skarżyła, nigdy nie miała do nikogo o nic pretensji, bo przecież miała dwójkę zupełnie małych dzieci i męża, który zaginął na wojnie, a po którym śladu nie można odnaleźć do dziś. Żal mi śmiertelnie zlęknionej mamy czekającej w złej, ciemnej i chłodnej bramie na babcię mającą za chwilę wyjść z pracy po drugiej zmianie.

Tyle nieszczęść skumulowanych na tak małym skrawku, aż się wierzyć nie chce, że w tym samym miejscu w świetle zachodzącego słońca, różowiejącego i pomarańczowego nieba budzą się do życia nieśmiałymi zielonawymi listkami brzozy i białymi kwiatami jabłonie, grusze, nielicznie już niestety przypominające o mieście - wielkim ogrodzie. Mieście błotnistych, wyboistych ulic, brzydkich fabryk z dymiącymi kominami i tonących w bujnej i soczystej zieleni ogrodów drewnianych domków. Tylko dzięki nim ci biedni mieszkańcy mogli się odciąć od brzydoty fabryk i pulsującego w rytm maszyn parowych miasta.

Ulica Włókiennicza, Częstochowska, Czysta, dawne żeńskie gimnazjum dla żydowskich dziewcząt, owocowe drzewa, drewniana czynszowa kamienica (tak, drewniana kamienica, bo ze względu na wielkość trudno ją nazwać po prostu drewnianym domem) z szarymi jeszcze, nieuporządkowanymi grządkami od wschodniej strony, drewniane domki o dwuspadowych dachach, kocie łby, tajemnicza brama i jeszcze bardziej tajemnicza klatka schodowa z masywnymi drewnianymi drzwiami i starą, wyślizganą mozaiką. Tak właśnie zawsze sobie wyobrażałem Drohobycz Schulza.

Jeszcze kilka dni i eksploduje tu prawdziwa wiosna.

sobota, 18 kwietnia 2009

Podzamczysk i Aulakowszczyzna. Szlakiem litewskiego pogranicza. Zdjęcia

Opublikowane poniżej zdjęcia są wariacją na temat grodziska w Aulakowszczyźnie - prawdopodobnie litewskiego z XII wieku, z wyjątkiem dwóch ostatnich (na samym dole), które przedstawiają grodzisko w Podzamczysku, z tego samego okresu. Ale na pograniczu, jak to na pograniczu, pewności chyba nigdy mieć nie można, bo być może owe usypiska były dziełem Jaćwingów, a może Słowian? Jaki los spotkał ich mieszkańców nie wiadomo, choć jak wspominał nasz przewodnik (o którym mowa w poprzednim poście) wykopywane przez niego i przez innych mieszkańców Aulakowszczyzny zwęglone bale wskazywałyby na to, że nieszczęśnicy ci zostali zaatakowani przez… No właśnie, przez kogo? A to już zależy od tego kto je zamieszkiwał. Jeśli Litwini bądź Jaćwingowie, to możliwe, że agresorami byli Krzyżacy z nieodległego przecież zamku w Ełku, a może Mazowszanie? Jeśli zamieszkiwali je Słowianie to atakującymi mogli być Bałtowie, tj. Litwini lub Jaćwingowie. A kto wie może nawet sami Wikingowie. Wykopaliska przeprowadzone w 2007 r. na grodzisku z IX - XI wieku w Trzciance (odległej około 15 - 20 km na wschód od Aulakowszczyzny) dowodzą, że napadającymi mogli być właśnie przybysze ze Skandynawii. O Trzciance wspomnę w jednym z następnych postów, bo to także wielce interesujące miejsce. Tak czy owak ta archeologiczna niepewność pozostawia pole do popisu dla wyobraźni, ale z drugiej strony tak korci, by wiedzieć na pewno!




















poniedziałek, 13 kwietnia 2009

Aulakowszczyzna. Szlakiem pogranicza litewskiego

Wreszcie kilka dni wolnych, które można wykorzystać do eksploracji tak do niedawna zaniedbanej północnej części skrawka Białostocczyzny. Dotychczas dużo bardziej pociągało mnie południe - Mielnik, Serpelice, Biała Podlaska, Grabarka, Janów Podlaski, Kostomłoty. Sam do końca nie potrafię wyjaśnić skąd się wzięło to świeże zamiłowanie do północy, może z odmiennego krajobrazu - dużo bardziej nieprzewidywalnego niż ten na południu, dużo bardziej swawolnego, radosnego, pofalowanego z miejscami, które śmiało mogłyby konkurować z pogórzem. Morenowe wzgórza figlarnie wzbijające się i opadające, z niespodziewanie wyrastającymi na ich szczytach lub w kotlinkach sosnowymi zagajnikami, porozrzucane na koloniach drewniane domki o dwuspadowych dachach w otoczeniu sadów, które lada dzień wybuchną całym urokiem wiosny.

A właściwie już wiem, właśnie sobie przypomniałem skąd się wzięła ta północ. Wystarczyły ledwie dwa zdania z nowo wydanego przewodnika po Puszczy Knyszyńskiej, wspominające o grodzisku usypanym przez Litwinów w bodaj XII wieku na pograniczu litewsko - mazowieckim, to jest na obecnym północnym skraju puszczy. Tyle razy tamtędy przejeżdżałem i nie byłem go w stanie dostrzec. Dopiero niedawno, bez najmniejszych problemów wśród falujących pól otoczonych lasem na horyzoncie od strony północnej i południowej odkryliśmy sztucznie usypane wzgórze, tak odmienne od rozsianych wokół naturalnych pagórków morenowych. Między Niemczynem a Podzamczyskiem, od południa widnieją dachy Zamczyska i niepokojący z lekka granat puszczy. Od strony zachodniej wzgórze się nieco osypało, stok jest częściow zaorany, od strony wschodniej pole już nie tak ordynarnie wdziera się na stok, ale do grodziska nie można podejść z żadnej strony, bo z każdej otoczone jest zaoranym polem. Na jego płaskim szczycie wyrosło kilka sosen i dzika grusza. Wokół hula tylko wiatr i ani żywej duszy. Nie ma nawet kogo zapytać o straszące tu duchy, o wyorywane z ziemi skorupy naczyń ceramicznych, glinanych, gorty strzał, pordzewiałe miecze.

Z Podzamczyska jedziemy do Aulakowszczyzny. Nazwa trudna do wymówienia i w swym trzonie zupełnie nie słowiańska, nie biorąc pod uwagę przyrostka “owszczyzna”. O ile dobrze pamiętam Piotr Aulak - osocznik lub myśliwiec otrzymał tę wieś jako nadanie za wierną służbę królowi w bodaj 1601 roku. Ale nie był tu pierwszym osadnikiem. Tajemnicze grodzisko tuż za wsią powstało już w XII wieku, a kto wie może i wcześniej. Zupełnie niewidoczne z asfaltowej drogi do Korycina. Pytamy we wsi starszą kobietę zamiatającą ulicę przed domem o stare grodzisko. Uśmiechnięta, życzliwa odpowiada nam, że sama o nim wie niewiele, ale jej syn może nam co nieco o zamku opowiedzieć. Ona nie jest stąd, jej teściowa też nie była stąd, ale coś o zamku wiedziała. Syn do nas nie wyjdzie, ale starsza pani po krótkiej z nim rozmowie, kiedy to rzuciła miotłę i poszła do drewnianego domku, by po chwili wrócić, wskaże nam dokładnie drogę. Zapyta jeszcze przyglądającego się nam obojętnie sąsiada czy nie wie czegoś o zamku, bo kiedyś coś tam o nim czytał w jakiejś książce. Ten odeśle nas do gminy w sprawie książki o zamku, a tymczasem wskaże żółty znak tuż za wsią, za nim wzgórze, na którym pole orze traktorem jakiś człowiek, mogący podobno opowiedzieć nam coś o grodzisku. Życzymy sobie wzajemnie wesołych świąt, dojeżdżamy do znaku informującego o zakręcie, zatrzymujemy samochód, na wierzchołku wzgórza przystaje traktor, w którego kabinie widnieje niewyraźna męska sylwetka. Uzbrojeni w aparaty wspinamy się pod górę. Podchodzimy do traktorzysty, który przygląda nam się z zaciekawieniem. Pytamy o grodzisko. Z początku nieco podejrzliwie około 40-letni mężczyzna zeskakując z maszyny pyta nas czy jesteśmy od konserwatora zabytków. Naszym zapewnieniom, że nie nie daje wiary, ale chętnie zaczyna snuć opowieść o zamku i prowadzi nas do niego.

- Tu przed wami, tam w dole, gdzie rosną te wierzby, to jest grodzisko.

Jego kontury przez stulecia znacznie się zatarły, ale można dostrzec sztucznie usypane niewysokie wzniesienie.

- Tam kiedyś ludzie wybierali glinę i jak kopali, to wykopywali poczerniałe, spalone drągi. Połowa grodziska jest moja, a połowa wójta.

Stajemy na szczycie wzniesienia, od strony południowej przylegającego do stoku wysokiego wzgórza, na którym pole ma nasz przewodnik. Nie bardzo potrafię zrozumieć dlaczego grodzisko nie zostało wzniesione na samym szczycie. A może to było podgrodzie? Choć z tego, co mówi gospodarz wynika, że podgrodzie musiało być jeszcze niżej, tam gdzie jest łąka, na której orząc odkrywał kolejne spalone bale.

Ze wzgórza roztacza się przepiekny widok na radosne pagórki z budzącą się do życią roślinnością - sosnowe zagajniki, wierzby rosnące tuż przy rzece - Kumiałce, drewniane przytulne zabudowania wioski.

- Dziadek mówił, że tu straszy w nocy.

- A pan widział ducha?

- Ja nie, ale nigdy w nocy tu nie przychodziłem - śmieje się - A może dziadek nie chciał po prostu, by wnuki same tu chodziły.

W międzyczasie na szczycie wzgórza pojawia się drugi traktor.

- To ojciec przyjechał, zobaczył, że mój traktor stoi i zaniepokoił się.

Zrobiwszy mnóstwo zdjęć, wdrapujemy się na szczyt wzgórza. Witamy się z przybyłem tatą naszego przewodnika, który to jeszcze raz upewniwszy się czy, aby na pewno nie jesteśmy z jakiegoś urzędu, nabrał do nas zaufania.

Przez kilkanaście minut rozmawiamy jeszcze z mężczyznami o możliwości wykorzystania tak drogocennego skarbu na własnym polu, trochę o historii samego grodziska, a później już tylko słuchamy o rosyjskim generale, który zginął we wsi w 1944 r., którego ciało ekshumowano w latach 50-tych i wywieziono do ZSRR, o cmentarzysku cholerycznym na polu po drugiej stronie drogi do Korycina, o katiuszach, który stały we wsi i w 1944 r. ostrzeliwały Kamionkę, w której okopali się Niemcy, o pradziadku, który opowiadał albo nawet brał udział w powstaniu listopadowym(choć chyba raczej powinno to być powstanie styczniowe).

Rozmowa z synem i ojcem to prawdziwa przyjemność, są istną skarbnicą wiedzy. Prości, dobrzy ludzie, o łagodnych uśmiechach i spokojnych spojrzeniach.

Czas nas jednak nagli (sobota przed Wielką Nocą), tu także życzymy sobie wzajemnie wesołych świąt i wyruszamy w dalszą podróż…

CDN…

Zdjęcia z wyprawy opublikowalem w tym oto poscie.

niedziela, 5 kwietnia 2009

Sobotnia wyprawa do Supraśla

Pierwsza rowerowa wyprawa do Supraśla w tym roku. Intensywne słońce, kilkanaście stopni, wiatr smagający twarz przy każdym zjeździe z góry, a każda góra z widokiem na puszczę - na wschodzie, zachodzie i północy, póki co jeszcze tylko na horyzoncie, a przed nią wzgórza, jeszcze nie ożywione pola i łąki. Zwyczajna wyprawa rowerowa, w czasie której przy szaleńczo - kontrolowanym zjeździe z góry i chłoszczącym wietrze można poczuć zespolenie z całym widocznym światem, z otaczającą puszczą, przyjaźnie smagającym wiatrem, uschniętymi ubiegłorocznymi trawami. Moment, w którym można poczuć jedność z całym światem i prawdziwe z tego powodu szczęście.

Krótka rozmowa w sklepie w Ogrodniczkach z mężczyzną o trudnym do określenia wieku, zniszczonym alkoholem, z opuchniętą i czerwoną nie od słońca twarzą, który najmocniej jak tylko potrafi stara się być miły i uprzejmy. I niełatwe zdobywanie góry tuż za wioską. Na jej szczycie przypomina mi się widziana w lipcu ubiegłego roku, odpoczywająca na ławeczce przy rowerze zjawiskowo piękna dziewczyna, ubrana na czarno, o bujnych blond włosach i łagodnych rysach twarzy. Mignęła mi wówczas jak zjawa.

Zima całkowicie puszczy jeszcze nie opuściła. Z zalanych słońcem, rozgrzanych wzgórz wjechałem w strefę chłodu bijącego z głębi starego lasu, po lewej i prawej stronie dorodne sosny i świerki chronią wilgoć, a w przydrożnym rowie uchował się gdzieniegdzie śnieg. Jeszcze tylko kilka minut i Supraśl widoczny za wzgórzem. Drewniane domki z dwuspadowymi dachami, dzwonnica monastyru i odbudowana gotycka cerkiew na dawnym uroczysku, gdzie Jaćwingowie, Rusini lub Litwini, albo wszyscy razem oddawali cześć swoim bóstwom pewnie jeszcze w XV wieku. Po prawej smukłe wieże dawnej kirchy i kościoła katolickiego. Droga przecina dwa cmentarze - dawniej protestancki i wspólny prawosławny i katolicki, dalej wiedzie między stawami, po lewej katakumby mnichów, stara poczta z mansardowym dachem, skręt w lewo naprzeciw kościoła, po lewej i prawej kilka XIX - wiecznych domów tkaczy, snujący się na całej długości ulicy zapach kiszki ziemniaczanej z Baru Jarzębinka i coś na kształt ryneczku. Wyciągam z plecaka najnowszy tomik poezji Szubera “Wypisy z ksiąg wieczystych”. W czasie lektury nie złości mnie ospała mucha, która krążąc nade mną siada mi wreszcie prawie tuż pod brodą i spokojnie siedzi, wystawiając razem ze mną całą siebie do południowego słońca; o 16.50 razem słuchamy koncertu wygrywanego na monastyrskiej dzwonnicy. Taka też przecież może być rola poezji.

Katrynka - kontrasty

Puszcza Knyszyńska już od niepamiętnych czasów wydawała mi się być bramą do innego świata. Z Białostoczka była to zaledwie kilkunastominutow...