sobota, 28 marca 2009

Widok ze wzgórza

Zdarzają się chwile, kiedy Miasto wydaje się być zupełnie nierealne, a jego kontemplowanie z wałów kościoła świętego Rocha wzniesionych na wzgórzu, na którym w XIX wieku rozlokowano cmentarz, staje się niemal mistycznym przeżyciem. Co jakiś czas odczuwam potrzebę wspięcia się na nie i wpatrywania się z wysokości w Miasto, które zdaje się fatamorganą, zwodzi, oszukuje, przybiera oblicze, którego tak naprawdę nie ma. To właśnie wtedy wpatrując się w niebo nad Miastem, w las Pietrasze na horyzoncie, na wieżowce otaczające śródmieście z każdej strony, w ocalałe jeszcze gdzieniegdzie kominy starych fabryk, mieszczańskie kamienice - zwodnicze, tak samo jak miasto widziane ze wzgórza - ozdobione od strony ulicy misternymi gzymsami, pilastrami i pastelowymi tynkami, a od strony podwórka brutalnie odsłaniające jedynie czerwone cegły i okna z widokiem na brud i błoto; wpatrując się w snujący się nieustannie u podnóża wzgórza sznur samochodów, w zieleń skweru Dziekońskiej, w parterowe murowane XIX-wieczne domy niegdyś należące do żydowskich fabrykantów, hurtowników, właścicieli magazynów, w socrealistyczne bloki, w kopułę cerkwi na Lipowej, odległe wieże kościoła Farnego i jeszcze bardziej odległa świętego Wojciecha, można dostrzec Wszystko.

Chwila taka, jak dziś, w której widok nieba tuż przed zachodem słońca, już szarzejącego przed nadchodzącym deszczem, ale jeszcze z przebłyskami rozległej jasności, szum ulic, stare kamienice sprawiają, że na krótki czas można dostrzec miasto, którego nie ma, miasto gwarnych ulic rozbrzmiewających językiem jidisz, polskim, rosyjskim, białoruskim, niemieckim. Miasto, przez którego błotniste i brukowane ulice ciągną furmanki z podmiejskich wsi wypełnione towarami na targ, a między nimi przedzierają się ze swoimi wózkami drobni handlarze materiałami żelaznymi, brodaci w chałatach i czapkach z daszkiem podobnych do maciejówek. A nad tym wszystkim czuć obecność wspólnego Boga, tego samego wtedy i teraz, którego istnienie było dla dawnych mieszkańców Miasta tak oczywiste, jak dla mnie teraz, kiedy stoję na wałach.

Ni stąd ni zowąd odzywa się dzwon ze smukłej wieży kościoła, na jego dźwięk nakłada się wygrywany na dzwonach koncert z wieży w supraskim monastyrze, który słyszałem jakieś pół roku temu. Dzwony, od dźwięku których przeszywają dreszcze, a świat wydaje się jasny, zrozumiały, przyjazny i można przez moment odczuć prawdziwą wolność i szczęście.

Zlepek wrażeń, który daje poczucie, że świat jest uporządkowany i pewność, że żadne życie ludzkie nie jest przegrane - ani staruszki, która papieską windą wjechała przed chwilą na mszę, ani dziadka o przerażająco smutnej twarzy, który ciągnął wózek z torbą, gdy wsiadałem do samochodu, a on był zupełnie sam, ani starszej kobiety, która w galerii handlowej potknęła się o kosz i zawstydzona obróconymi na nią zewsząd spojrzeniami nie wiedziała, gdzie ma się ukryć.

Zlepek wrażeń, który daje pewność, że każdy człowiek ma Znaczenie, i nikt nie musi żałować swoich wyborów, a raczej ich braku, że spotykane w życiu konieczności dokądś prowadzą i w ostatecznych rozrachunku muszą okazać się czymś dobrym.

sobota, 21 marca 2009

Okopy

Filmu o Jerzym Popiełuszce jeszcze nie oglądałem, choć zamierzam. Brakuje mi jedynie czasu na wybranie się do kina, a gdy czas już mam to wolę wyruszyć gdzieś za miasto. W ubiegłą niedzielę wybór padł na Okopy, niewielką wieś w pobliżu Suchowoli.

Jadąc prostą drogą z Białegostoku, nie byłoby to więcej niż 50 - 60 kilometrów, ale postanowiliśmy jechać nieco dookoła - przez Knyszyn, Jasionówkę, Korycin i Janów - jedne z bardziej interesujących miejscowości na północ od Białegostoku.

Na drodze między Janowem a Suchowolą mijamy drogowskazy i wioski o litewsko i rusińsko brzmiących nazwach, a właściwie posiadających litewskie i rusińskie rdzenie. Do tych litewskobrzmiących bez wątpienia należą: Skidlewo, Dryga, Kizielany, Dubasiewszczyzna, a te z rusińskim rdzeniem to: Nowe Stojło czy Trofimówka. Krajobraz tych okolic jest charakterystyczny dla północnych obrzeży Puszczy Knyszyńskiej - lekko falujący niewysokimi morenowymi wzgórzami, gdzieniegdzie tylko porośniętymi niewielkimi laskami sosnowymi, przepiękny wczesną wiosną rozkwitającą wszystkimi soczystymi odcieniami zieleni.

Przed samymi Okopami, przy zjeździe ze wzgórza tuż za Suchowolą roztacza się niewiarygodny wręcz widok, podobny widziałem gdzieś tuż przed Alytusem na Litwie - rozległa panorama z granatowym lasem na horyzoncie, w dole dolina z lasem jeszcze skwapliwie kryjącym zwały śniegu, a dalej kolejne wzgórza, za nimi jeszcze następne. W lesie na dnie kotlinki skręcamy w lewo, po drodze mijamy jakby sztucznie usypane wzgórza, przypominające średniowieczne grodziska, bo nie mogą być to przecież szańce, które oglądał Sienkiewicz przed napisaniem “Potopu”, choć z drugiej strony nazwa wsi - Okopy mogłaby wskazywać, że były tu jakieś umocnienia, czy to jednak te, na których rozegrała się bitwa w czasie potopu szwedzkiego pewności nie mam. Asfaltowa droga, dziurawa jak szwajcarski ser wije się serpentynami u podnóża tych wzgórz. Być może za sprawą braku słońca, porozrzucanych jeszcze gdzieniegdzie płatów brudnego śniegu, ogólnej szaroburej tonacji, odnoszę wrażenie, że jest to miejsce ponure, budzące swego rodzaju trudną do wyjaśnienia grozę, choć nie wątpię, że wiosną czy latem musi być tu dużo bardziej urokliwie.

Wreszcie dojeżdżamy do wioski. Tablica Okopy. Mijamy kilka opuszczonych drewnianych chałup, kilka zamieszkałych, niektóre odnowione wyglądają bardziej na domki letniskowe niż miejsce stałego zamieszkania.

Prawdę powiedziawszy nie przyjechaliśmy tu po to, by zobaczyć dom, w którym urodził się ksiądz Jerzy, ledwie raz widziałem go na zdjęciu w gazecie i na dodatek nie jestem w stanie go rozpoznać wśród tych, które mijamy. Bardziej zależało nam na atmosferze samego miejsca. Głęboko wierzę w to, że otoczenie czysto zewnętrzne - krajobraz, klimat, architektura kształtują człowieka, który na takie kształtowanie jest otwarty. Chciałem zobaczyć jak wygląda miejsce, w którym urodził się człowiek bez wątpienia święty.




Wieś wywarła na mnie wrażenie przygnębiające. Po przejechaniu na jej drugi kraniec wyszliśmy z samochodu, by się nieco rozejrzeć.

Przy polnej drodze dostrzegamy dość ciekawy stary krzyż.



W czasie, gdy kontemplujemy ów przydrożny zabytek, podchodzi do nas mężczyzna w średnim wieku, w niedbale nałożonej czapce, rozpiętej kurtce, gumowcach.W jego spojrzeniu czai się nieufność, pozdrawiamy go pierwsi, nawiązujemy rozmowę. Alkoholowy oddech, kilka zamienionych zdań i wszystko wskazuje na to, że mężczyzna jest tak typowym dla wsi ściany wschodniej starym kawalerem, który smutki topi w duchu puszczy albo podobnym trunku. Młode kobiety hurmem uciekają ze wsi, młodzi mężczyźni także, ale mimo wszystko nie słyszy się o zjawisku staropanieństwa na wsi, a starokawalerstwo jest dość poważnym problemem. I choć podejrzliwość do końca się nie rozpierzcha, to można odnieść wrażenie, że naszego rozmówcę na wsi trzyma swego rodzaju ze wszech miar pożądany sentymentalizm. Ożywia się i rozrzewnia, gdy opowiada nam o swoich dziadkach i pradziadkach, mających, kiedyś chałupę na wzgórzu, które wskazuje nam skinieniem głowy. Naszą rozmowę przerywają dwie jadące na skuterze nastoletnie dziewczyny. Później pojawia się jakiś samochód i mężczyzna, jakby nieco spłoszony żegna się z nami. Więcej osób już w Okopach nie spotkamy.

Wrażenie posępności miejsca potęguje jeszcze kapliczka wyglądająca jak nagrobek przy jednym z opuszczonych domostw z inskrypcją informującą, o tym, że w tym miejscu w 1999 r. zginał śmiercią tragiczną jakiś młody człowiek, oraz dwa krzyże nieopodal ustawione między asfaltową drogą a porośniętymi zeschniętą trawą fundamentami nieistniejącego już domostwa, w tym jeden z tabliczką z napisem, iż w tym miejscu spoczywa rodzina bodaj Pacewiczów pochowana w 1908.



poniedziałek, 9 marca 2009

Eustachy Rylski

Jakże trudno było się oderwać, przeczytałem wszystko, co udało mi się odnaleźć w miejscowych księgarniach. “Warunek”, “Powrót”, “Stankiewicz”, “Człowiek w cieniu”, “Po śniadaniu”, “Wyspa”. Pozornie literatura nie pozostawiająca żadnych złudzeń, nie dająca żadnej nadziei, żadnego pozytywnego bohatera, żadnego pozytywnego wzorca, niemal bez miejsca na odrobinę dobra, duszna i drążąca, zmuszająca do wyzbycia się ostatnich potrzaskanych kawałków rojeń i iluzji, że może nas spotkać coś szczerego, prawdziwego i absolutnie dobrego. Jednak to tylko pozory, bo jej język stanowi całkowite zaprzeczenie przedstawionego świata. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że pisarz władający takim magnetyzującym, kojącym językiem nie wskazuje czytelnikowi kierunku. Świat bez złudzeń, bez nadziei istnieje, a język, którym został przedstawiony wznosi czytelnika ponad ten rozpaczliwy pejzaż. Język, a nie świat przedstawiony daje nadzieję. Język, od którego nie sposób się oderwać, uzależniający całkowicie, język, który chcę się chłonąć, i który - jestem przekonany - w sposób zamierzony ma czynić nas lepszymi.

czwartek, 5 marca 2009

O rewolucji?

Jeden z moich ulubionych publicystów, dziennikarz “Obywatela” - Krzysztof Wołodźko w pierwszej części - jak się okazało niedoszłego już cyklu “System 09″ wypowiedział słowa, które wciąż nie dają mi spokoju, choć jeszcze kilka lat temu skwitowałbym je pewnie pobłażliwym uśmiechem. W kontekście oceny polskiej rzeczywistości, współczesności, dwudziestolecia quasi-niepodległości Wołodźko napomknął o rewolucji, o możliwości rewolucji, postawił retoryczne pytanie “dlaczego nie rewolucja”. Nie potrzeba żadnych wyjaśnień, by wiedzieć, że nie miał na myśli rewolucji podobnej do rewolucji francuskiej czy październikowej. Nikt poważny o takich rewolucjach dziś mówić i myśleć nie może. I rzecz nie tylko w zmianie systemu politycznego, społecznego, ekonomicznego. Ta rewolucja miałaby sięgać dużo głębiej. Świat zastany, jest zupełnie nie do przyjęcia, i pewnie tak jest zawsze, w każdej epoce, ale jeśli świat ma się zmieniać, ewoluować, to zmiany nie mogą mieć tylko i wyłącznie charakteru cywilizacyjnego, technicznego, naukowego. Postęp w tych dziedzinach, któremu nie towarzyszy zmiana człowieka na lepsze, jest nie do przyjęcia, nie do zniesienia.

Cyniczne elity, wszechobecna popkulturowa, masowa papka, natężenie wzajemnej pogardy, obojętności, brak jakichkolwiek głębszych i prawdziwych więzi, młodzi i starsi, których łączy przekonanie, że cel uświęca środki, i przeważnie cel z dobrem wspólnym nie mający nic wspólnego. Młodzi przyszli prawnicy, studenci, którzy w swej większości uważają, że mogą sięgać do nieetycznych działań, by wygrywać.

Młodzi ludzie, w ilości swej już zupełnie totalitarni, potrafiący narzucać swoją wolę i przekonania nielicznym, w których głębi tli się jeszcze ledwie dostrzegalny sprzeciw.

Psychologia traktowana jak instrukcja obsługi drugiego człowieka, bez konieczności jakiegokolwiek zaangażowania emocjonalnego, moralnego, funkcjonująca jak instrument manipulacji zachowaniami, myślami, emocjami spotykanych ludzi. I gdzież tu miejsce na Spotkanie z drugim człowiekiem? Spotkanie z drugim jako gra, grą pozorów, nie angażujemy się, ale ma być między nami gładko i przyjemnie, nie ranimy się, ale też siebie w najmniejszym stopniu nie interesujemy. Jesteśmy poprawni, eleganccy, uprzejmi i do bólu obojętni, ani na krztynę siebie nie obchodzimy. W mgiełce uśmiechów, podręcznych gestów, słów, zachowań nie spotykamy się w żaden sposób.

Uczciwość jest tak wyświechtana i żałosna, że może tylko irytować lub doprowadzać do wściekłości. Podstęp i zdrada zaprzęgnięte do walki o zbożne cele. Kwitowanie wszelkiej podłości, nikczemności zdawkowym stwierdzeniem “tak już jest”, “taki jest świat”. Pobłażliwe uśmiechy jako reakcja na przejawy nawet umiarkowanego sprzeciwu wobec rzekomego “pogodzenia z losem”.

Całkowicie spsiały język, którego nie sposób słuchać na ulicach, rojący się od “kurew”, “ch…”, “p….”. Wygolone głowy gimnazjalistów, licealistów, nawet studentów; kobiety i młode dziewczyny nie mające w sobie nic z kobiecości i dziewczęcości. Któż by to zjawisko dziś nazywał jeszcze tak jak pod koniec lat 90-tych Krzysztof Piesiewicz “wstydem przed wstydem”. Wówczas wedle Piesiewicza dziewczęta miały się krępować swego wstydu i przykrywały go wulgarnością, agresją, chcąc udowodnić, że są równe facetom. Dziś ta cała wulgarna ordynarność wydaje się być ich naturalną potrzebą do tego stopnia, że zaskakuje wielu z najbrutalniejszych mężczyzn, a może nawet ich onieśmiela i w zestawieniu z agresją i wulgarnością ich rówieśniczek czyni z nich tę stronę słabszą, skuloną i wystraszoną.

Młodzi ludzie zapatrzeni w teledyski serwowane przez MTV, VIVĘ i inne stacje, ociekające złotem, wypasionymi furami, pełne samców obłapiających uprzedmiotowione kobiety, które znakomicie odnajdują się w przydzielonych im rolach.

Rzeczywistość, w której cynizm wyziera z każdej strony, z każdego środowiska, i w której jest normą, tłumaczoną ludzką naturą, ułomną przecież i niedoskonałą. Świat duszny i ciasny, obywający się bez wrażliwości, z wyjątkiem tej prywatnej, tylko na własne potrzeby. Wrażliwość społeczna pojawiająca się tam i wtedy, kiedy się opłaca. Konieczność zaistnienia, ułożenia się, promowania, pokazywania się, by móc to kiedyś wykorzystać, a nuż ktoś w mojej sprawie podpisze list wstawiający się za mną, gdy będę w tarapatach? Czy mogę być nikczemnikiem, podlecem? Ja który/która mam na swoim koncie książki/artykuły/członkostwo w zarządach organizacji pożytku publicznego? Ja który jestem duchownym? Ja, który/która tak bezinteresownie pomagam?

Sam nie wiem, jak miałaby ewentualna rewolucja wyglądać, ale jedno jest pewne, tak żyć na dłuższą metę się nie da.

Głogowiec - wspomnienia - część 21

Fantastyczne jest przecinanie się dróg ludzkich. Wiem, że nawrócenie zawdzięczam modlitwom mamy, kilkanaście lat poza Kościołem, wcześniej w...