poniedziałek, 23 lutego 2009

Kobiety w litewskiej muzyce - część 2. Jurga

Jurga jest kolejną spośród moich ulubionych litewskich wokalistek. Gdybym miał pisać o niej tekst do jakiegoś czasopisma muzycznego, to pewnie jej muzykę bym określił, jako połączenie chillout'u, momentami może house'u, popu i folku. Całe szczęście jednak nie muszę pisać tekstów do czasopism muzycznych, stąd też wolę ją opisać jako połączenie nowoczesnych brzmień z wrażliwością mającą swoje źródło w litewskim krajobrazie - raz urokliwie płaskim, innym razem falującym morenowymi wzgórzami, poprzetykanym błękitniejącymi falami jezior, grantowiejącymi przed zmrokiem puszczami; jako muzykę pełną północnej melancholii, jesiennej feerii ognistych barw lesistych wzgórz nad Niemnem. Muzyka Jurge przywodzi na myśl Wilno harmonijnie łączące stary barok, klasycyzm z nowoczesnością szklanych domów, i nieokiełznaną, drapieżną litewską przyrodę z jej kalwaryjskimi wzgórzami rozświetlonymi słoneczną jesienią wszystkimi odcieniami czerwieni, żółci i brązów, rwącą po kamieniach Wilejką, a do tego łatwo dający się zauważyć melancholijny temperament mieszkańców miasta.



sobota, 21 lutego 2009

Na pograniczu

Prawosławie, katolicyzm, islam, nie są na Wschodzie w żaden sposób wyznacznikami przynależności do określonej grupy narodowościowej. O tym, że można być Białorusinem wyznania katolickiego dowiedziałem się ledwie na studiach. A że można być prawosławnym Polakiem wiedziałem odkąd tylko zacząłem się stykać i świadomie rozmawiać z kolegami i koleżankami wyznania prawosławnego, którzy nigdy i nijak nie określiliby siebie, jako Białorusinów. Tatarzy wyznający nader liberalną wersję islamu - w zależności od upodobań - definiują się jako Polacy lub Białorusini, język tatarski czy język kipczacki jest już dla nich zupełnie odległą przeszłością.

Z Białorusinami historia jest znacznie bardziej skomplikowana. Spośród moich znajomych tylko 3 osoby odważnie i otwarcie przyznały się do swojej białoruskości. Jedna spośród nich jednak nigdy nie chciała wchodzić głębiej w kwestie narodowościowe, kulturowe czy historyczne. I mimo naszej bliskiej znajomości nigdy nie udało nam się przeprowadzić rozmowy o istocie bycia Białorusinem/Białorusinką. Tylko jedna, jedyna koleżanka, otwarcie przyznająca się do swojej białoruskości, aktywnie działająca także w Bractwie Młodzieży Prawosławnej, z lubością czytająca poezję księdza Twardowskiego i encykliki Jana Pawła II, równie otwarcie potrafiła debatować o relacjach polsko - białoruskich, o czasach komunizmu, które znaliśmy w zasadzie z opowieści rodziców, dziadków i książek, o działaniach AK na Podlasiu, o relacjach między katolikami i prawosławnymi. Szalenie interesująca osoba, szkoda, że wyjechała z Polski tuż po studiach i dotąd nie wróciła, widocznie nie znalazła tu sobie miejsca.

Zdarzały mi się też spotkania z osobami, które swoją białoruskość “ujawniały” w sposób zawoalowany. W tych przypadkach tym bardziej było trudno o przeprowadzenie jakiejkolwiek szczerej rozmowy o wzajemnych relacjach między różnymi grupami narodowościowymi czy wyznaniowymi zamieszkującym wschodnią Polskę. Tu zderzałem się ze ścianą nieufności, co prawda nie podejrzliwości, nie niechęci, ale wyraźnie czułem, że nie jestem “swój”, nie jestem tą osobą, z którą można czy powinno się otwarcie rozmawiać na tematy tak drażliwe na Wschodzie jak narodowość, religia, język czy historia.

Tymczasem w obecnie mam przyjemność pracować z pewną młodą osobą, która otwarcie nie zadeklarowała białoruskości - pewnie dlatego, że nie było takiej potrzeby, a i stosownych ku temu okoliczności. Pewne jednak wypowiedzi, rozmowy jednoznacznie wskazują, że identyfikuje się z tą grupą narodowościową, jej kulturą, historią i językiem. W wolnych chwilach pozwalamy sobie na rozmowy nie związane z pracą. Właśnie kilka dni temu opowiadała mi o tym, jak to będąc jeszcze młodszą i dużo bardziej naiwną zawsze powtarzała, że czuje się Polką, że utożsamia się z państwem polskim, że jest dumna z faktu zamieszkiwania w tym kraju, że składała wielokrotnie napuszone deklaracje, iż nigdy go nie opuści, a rzeczywistość negatywnie zweryfikowała jej zapatrywania. W swojej diagnozie współczesnej polskiej rzeczywistości nie różniliśmy się w niczym. Zastanawialiśmy się razem czy istnieje jakiś kraj w Europie, a ściślej w Unii Europejskiej, który można byłoby uznać za miejsce mniej przyjazne do życia niż właśnie Polska. Nie znaleźliśmy takiego. Pewnie w naszej ocenie byliśmy zbyt surowi, skrajnie nieobiektywni, może zanadto emocjonalni. Ale może właśnie dlatego, że wiązaliśmy z tym krajem i nadal wiążemy ogromne nadzieje, choć jeśli chodzi o mnie, to ja chyba coraz mniejsze.

Odkryliśmy wspólną wrażliwość w patrzeniu na sprawy społeczne i polityczne, wspólne punkty odniesienia i jednakowy ogląd rzeczywistości.

Jakże bolesna była kilka chwil później konieczność wysłuchania rozmowy dwóch dwudziestokilkuletnich dziewczyn, niegłupich, bystrych, ze stopniami magistrów produkowanych dziś na skalę masową, o swoich facetach, z której wynikało, że “narzeczony” jednej z nich każde zdanie kończy słowem “kurwa”, co zresztą z lubością relacjonująca cytowała. Pojawiła się też historia z gór, gdzie w kolejce do wyciągu o mały włos nie doszło do bójki z inicjatywy owego “narzeczonego” i jego brata. I to paskudne słownictwo okraszające relację, nawet mimo tego, że były to ledwie cytaty. Od razu przypomniał mi się artykuł pewnego profesora przeczytany kiedyś w “Obywatelu” o swoich studentach, spośród których wielu ze względu na swoją mentalność i słownictwo nie różniło się niczym od najgorszego żula. Ale to przecież rzeczywistość nie tylko polska…

czwartek, 12 lutego 2009

Mazgajstwo

Poranny pęd do pracy. Wszystkie odcienie szarości, mokry śnieg z deszczem, błoto, nawet najlepsze wspomnienia wiosenne, letnie, wczesnojesienne w nie są dziś w stanie przysłonić brzydoty mijanych przystanków, quasi-kamienic, pseudonowoczesnych biurowców stylizowanych na XIX-wieczne kamienice, mające być jakby rekompensatą za zniszczone piętrowe drewniane, murowane zabytkowe domki, które płonęły do niedawna w tym mieście, jak zapałki. I nie ma tu znaczenia to, że w ich miejscu, zupełnie “przez przypadek”, jakiś czas później rozpychały się developerskie firmy wznoszące kolejne niestrawne konstrukcje w żaden sposób nie mogące cieszyć oka.

Wzdłuż krawędzi chodnika, z wiadrem piasku zmieszanego z solą krąży mężczyzna w średnim wieku, biorąc co chwilę w garść zawartość wiadra i posypując trotuar przed muzeum. Chodnik jest wąski, ulica blisko, przejeżdżające samochody, jeden za drugim, nie zwalniając obryzgują człowieka, który klnie siarczyście.

Na żadnej z mijanych twarzy nie maluje się choćby odcień życzliwości, czegokolwiek przyjaznego, jasnego, najwyraźniej twarze odbijają wszystko to, co dzieje się na zewnątrz, całą tę paskudną breję, szarość, wilgoć, chłód. Nie ma w nich nic własnego, a stanowią jedynie odbicia.

W pracy podsłuchuję przez przypadek monolog młodego mężczyzny, który zamyka w naszej firmie wszystkie sprawy, wszystko co można likwiduje, wyjeżdża na stałe do Australii.

- Tu się nic nie zmieni, cała ta nomenklatura musi odejść, zemrzeć. Mam dość tej mentalności. Może dzieci moich dzieci, gdy tu wrócą, to uznają, że jest to normalny kraj, tak dopiero dzieci moich dzieci, bo moje dzieci już nie.

Zupełnie, jakbym słyszał siebie, tyle, że sam nie mam dzieci, nie wyjeżdżam też do Australii, zostaję tutaj, w pracy, w której powoli zaczynam popadać w swego rodzaju konflikt sumienia. Konieczność dramatycznych wyborów nie dotyka mnie jeszcze bezpośrednio, ale powoli zaczyna osaczać, obłapiać kleistymi mackami, i robi mi się z nią duszno i ciasno. Panowie od systemu 09 mają za złe młodym, że idą na kompromisy z korporacjami. Chciałbym tylko wiedzieć, co są w stanie zaproponować w zamian. Czy korporacja to mój wybór? Praca zgodna z wykształceniem? Bez funkcjonowania w tej branży w określonych kontekstach politycznych, towarzyskich, jest tak nierealna, jak - na chwile obecną - odkrycie życia poza naszym układem słonecznym.

Dopiero pod koniec dnia, obrazek wyjęty jakby z innego świata, tak, że przez moment nie wiem, czy to co widzę jest rzeczywistością czy ułudą. Opatulony skromnym zimowym ubrankiem kilkuletni dzieciaczek, opatulony tak że nie widać czy jest to chłopczyk czy dziewczynka ni stąd ni zowąd przytula się do nóg również skromnie odzianej babci, obejmuje ją najmocniej, jak potrafi. Babcia nachyla się czule i całuje dzieciątko w nosek, w policzki, wywołując głośny, szczery, radosny śmiech maleństwa. Scena tak nierealna, że przez moment zaczynam mieć wątpliwości czy wydarza się w tej chwili, tu i teraz naprawdę, czy zaczynam już widzieć to, co widzieć chciałbym. Kiedy ostatni raz widziałem tak szczerą i prawdziwą do bólu manifestację uczuć…

opiekun ogrodów

sobota, 7 lutego 2009

Cerkiew w Dojlidach

Aż wstyd się przyznać, że mieszkając około 30 lat w Białymstoku dopiero w ubiegłą sobotę po raz pierwszy odwiedziłem cmentarz i cerkiew w Dojlidach. Dojlidy są jedną z moich ulubionych dzielnic tego miasta, znam je właściwie jak własną kieszeń, z ich dwoma pałacami - Lubomirskich i Hasbacha, ze starym parkiem, browarem, którego historia sięga drugiej połowy XIX wieku, ze starymi drewnianymi domkami o dwuspadowych dachach w otoczeniu ogrodów, z murowanymi domami mieszkalnymi z początku wieku XX przeznaczonymi dla pracowników fabryki sklejek Artura Hasbacha, z kościołem o interesującej architekturze wzniesionym w latach 60-tych ubiegłego wieku, ze starymi stawami. Dojlidy, które tuż za browarem, w stronę Dojlid Górnych, po prawej stronie - jadąc z centrum miasta - ujmują pewnym malowniczym łagodnie pofałdowanym zakątkiem, z urokliwą wciąż jeszcze piaszczystą drogą wiodącą poprzez pole do lasu, przypominającym swoją falistością niemal pogórze (drugi podobny udało mi się odkryć na pograniczu Starosielc). Wspaniały widok roztaczający się z niewysokiego wzniesienia na kotlinkę i las na horyzoncie, a dalej na kolejne wzniesienia w stronę ulicy Mickiewicza.

Etymologia słowa “dojlidy” wydaje się być trudna do określenia. Jakiś czas temu spotkałem się z takim słowem w jednym z białoruskich czasopism, więc słowo to fukncjonuje do dziś w języku białoruskim, ale jego brzmienie jednoznacznie wskazywałoby na języków Bałtów, może litewski, może jaćwieski. Język białoruski posiada sporo zapożyczeń z języka litewskiego, a pewnie też i jaćwieskiego. Najnowsze badania historyków dowodzą, że współcześni Białorusini stanowią melanż dawnych plemion bałtyjskich (Litwinów, Jaćwingów) i słowiańkich, w tym Krywiczów i Drehowiczów. Wracając zaś do samego słowa - ma ono oznaczać cieślę, budowniczego drewnianych domów.

Dojlidy jako wieś powstały prawdopodobnie w XV wieku. Ich założycielem miał być reprezentant sławetnego żmudzkiego rodu - Raczko Tabutowicz. Wedle niektórych źródeł pierwszą cerkiew wzniesiono tu w 1503 roku, staraniem wielkiego hetmana litewskiego - Hrehora Chodkiewicza. Inne źródła, jako datę powstania cerkwi podają rok 1528, a jako jej fundatora nie Hrehora Chodkiewicza, lecz Aleksandra Chodkiewicza. W odniesieniu do inicjatora budowy, ta druga wersja jest bez wątpienia właściwą, bez względu na to czy za datę powstania świątyni przyjąć rok 1503 czy 1528. W obu bowiem przypadkach mało prawdopodobnym jest, by Hrehory Chodkiewicz, syn Aleksandra Chodkiewicza, urodzony w 1513 roku mógł być fundatorem cerkwi przed swym narodzeniem albo jako 15 - latek.

W żaden sposób nie potrafię wyjaśnić dlaczego cerkiew dojlidzka i znajdujący się wokół niej cmentarz odwiedziłem po raz peirwszy przy okazji ubiegłotygodniowej wyprawy do grobu księdza Stanisława Suchowolca. Przejeżdzając wielokrotnie koło cmentarza i cerkwi na rowerze, przechodząc pieszo, jadąc samochodem bezpodstawnie wydawało mi się, że nie znajdę w tym miejscu nic interesującego. Cerkiew jest niewielka, pokryta niegdyś białawym, a teraz już wyszarzałym tynkiem, przykryta małych rozmiarów kopułą, od strony wschodniej opiera się o sosnowy lasek, przez który prześwituje zimą tafla nieodległego zalewu. Pomimo podobieństw tego miejsca do cmentarza i cerkwi w Starosielcach, te ostatnie wydają się być dużo bardziej sprzyjające kontemplacji, w dużej mierze ze względu na położenie z dala od ruchliwych ulic.

Stare cmentarze są znakomitymi podręcznikami historii, również na tym z nagrobnych inksrypcji można wyczytać spory wycinek historii parafii i cerkwi pod wezwaniem św. Proroka Eliasza. Część z nich jest wygrawerowana cyrylicą, większość jednak w języku polskim, odnoszę się tu przede wszystkim do tych nagrobków sprzed 1945 roku.

Na cmentarzu byłem jedyną osobą, spokój mącił tylko dobiegający szum sunących nieustannie samochodów, mimo to poradziłem sobie z tym i udało mi się ostatecznie odciąć się od tego, co działo się poza cmentarnym ogrodzeniem.

Stare cmentarze mają w sobie dużo uroku, nigdy nie wydawały mi się miejscami ponurymi, a wręcz przeciwnie - oazą spokoju, wyciszenia, miejscem nadziei i zwycięstwa nad śmiercią. I nie ma tu najmniejszego znaczenia, czy jest to cmentarz katolicki, prawosławny, żydowski kirkut, tatarski mizar czy cmentarz karaimski w Trokach.

opiekun ogrodów




niedziela, 1 lutego 2009

Ksiądz Staś a system 09

Zupełny zbieg okoliczności, sobotnie popołudnie z przebijającym się z trudem przez szare ponure chmury słońcem, przez 2 godziny będzie jeszcze widno, chwytam aparat, wbijam się w samochód i jadę przed siebie, bez konkretnego celu, być może do Pasynek koło Zabłudowa, być może do Kudrycz, Skrybicz, aby na południe, bo to wydaje się najbardziej słoneczne.

Kościół w Dojlidach, przyspyany śnigiem park z bezlistnymi drzewami, obok ruchliwa trasa z Białegostoku do Lublina. W architekturze tego kościoła zawsze mnie coś intrygowało, to ze względu na niego, na zapuszczony niegdyś stary park i popadający w ruinę pałac, potrafiłem na całe dnie przyjeżdżać tu z drugiego końca miasta, pakować do plecaka książki, z czasem podręczniki studenckie, od których odrywała mnie jedynie błoga cisza, przez którą nie był w stanie przedrzeć się hałas nieodległej przecież szosy. Teraz park jest uporządkowany, okupowany przez tabuny studentów WSAP. Kiedyś poza kilkoma wędkarzami, miejscowymi pijaczkami nie zaglądał tu chyba nikt. Stary park i klasycystyczny pałac z widokiem na staw, jak z opowiadań Turgieniewa.

I ten niepokojący kontrast, miejsce z widokiem na plebanię, w której 30 stycznia 1989 roku zamrodowano księdza Suchowolca. Niewiarygodne wręcz, że w tak urzekającym otoczeniu mogła się dokonać zbrodnia. Drewniany domek koloru orzechowego, z dwuspadowym dachem, tak typowy dla Białegostoku, będący uosobieniem spokoju, ciszy i ładu, wbrew swej naturze musiał stać się świadkiem śmierci brutalnej.

W zimowe sobotnie słoneczne popołudnie ów domek wciąż roztacza aurę przeczącą całkowicie temu, co wydarzyło się w nim 20 lat temu. Zupełnie zapomniałem o tej rocznicy, i gdybym nie pamiętał słów swego znajomego, który twierdzi, że przypadków nie ma, powiedziałbym, że znalazłem się tu przez przypadek, z aparatem w zmarzniętej dłoni.

Pierwsze kroki kieruję w stronę grobu, ktoś przy nim zamiata resztówkę śniegu. Starsza, niska kobieta. Jest mi jakoś niewytłmaczalnie niezręcznie, mimowolnie pytam czy mogę wykonać zdjęcia. W odpowiedzi dowiaduję się, że powinienem spytać księdza, ale wyjaśniwszy, że nie jestem fotoreportem z gazety, a zdjęcia chcę wykonać do celów prywatnych, uzyskuję zgodę. Kobieta wydaje mi się być antypatyczna i na sposób białostocki podejrzliwie - nieufna. Wciąż cięzko mi się wyzbyć tej maniery powierzchownego i pochopnego oceniania ludzi.

Nawiązujemy jednak rozmowę, kobieta powoli nabiera do mnie przekonania, ciążyła mi strasznie jej nieufność. A może to, że nie chciała bądź nie potrafiła być miła. Znowu łapię się na swoim egoistycznym podejściu do ludzi, które wymusza na nich, by byli uprzejmi, mili i zawsze kulturalni. Bez niuansowania, taka mała prywatna niedojrzałość.

- Jest pan z tego samego rocznika, co mój syn.

- A co pan robił, kiedy był pogrzeb księdza Stasia?

- Miałem ledwie 13 lat.

- Mogę mieć do pana prośbę? Pomódlmy się razem, zmówmy Anioł Pański…

- Anioł Pański zwiastował Pannie Maryi i poczęła z ducha świętego…

- Zdrowaś Mario…

Rzeczywiście modlimy się razem, kiedy ostatni raz odmawiałem Anioł Pański? Staram się by głoś brzmiał pewnie.

- Dziękuję panu za modlitwę. A pan to chyba wierzący jest?

- Różnie bywa z tą moją wiarą, proszę pani.

- Po głosie słyszę, że pan wierzący. Proszę przyjechać jutro, o godzinie 11.30 mają być uroczystości poświęcone pamięci księdza Stasia. Dziękuję jeszcze raz za wspólna modlitwę. A jeszcze proszę powiedzieć czy czuł pan obecność ksieza Stasia w czasie naszej modlitwy?

Przed odejściem jeszcze rzut oka na zdjęcia księdza Suchwolca. 31 lat, wygląd nader poważny jak na tak młody wiek, kręcone włosy, oklary, i pewny siebie uśmiech.

Sprawców do dziś nie wykryto. 5 miesięcy przed Okrągłym Stołem, 30 stycznia, tak niewiele brakowało, by żyć. Badanie krwi denata wykazało oczywiście obecność alkoholu, sprawcy nieznani, a i też ksiądz miał - o ile sobie dobrze przypominam - skręcić kark spadając bodaj z łóżka.

Po powrocie do domu natykam się w Rzepie na interesujący artykuł Wojciecha Klaty i Andrzeja Horubały “System 09. Zapiski skandalu“. O zdradzie, o manipulacji, o porzuceniu, o wykorzystaniu, o klęsce rewolucji sierpniowej, o klęsce solidarnościowego karnawału. O zdradzie milionów anonimowych członków ruchu, o zdradzie też takich osób jak ksiądz Suchowolec - kapelan Solidarności.

Jeszcze kilka lat temu z uśmiechem pobłażania odniósłbym się do podobnych artykułów. Nie mieszkam w kraju wolnym, obywatelskim? Śmiechu warte, przecież jeszcze na studiach argumentowałem podczas kłótni z wujkiem, że mamy państwo wolne i prawdziwie praworządne, bo przecież w swoich esejach na zajęcia z prawa międzynarodowego swobodnie wyrażam swoje myśli, przekonania, bez obawy o negatywne tego konsekwencje, bez obawy, że trafię do więzeinia, że ktoś założy mi podsłuch, że ktoś na mnie doniesie. Trzeba było kilku dobrych lat, by polską rzeczywistością rozczarować się dokumentnie. By trafiać na brudy w każdym miejscu, w którym zacznie się kopać. Z początku jeszcze w sposób pełen wiary i nadziei, z umiarem, w obawie przed genralizowaniem. Ile jednak rozczarowań jest w stanie znieść człowiek?

Najpierw wieści o najniższym kapitał zaufania społecznego w Europie, później coraz bardziej doskwierająca powszechna nieufność, obojętność, agresja, pogarda wobec tych gorzej wykształconych, niemajętnych, niezaradnych, dziecięco niemal nieporadnych. Świat, w którym prawie każdy każdemu wilkiem. Spotykane osoby, które powinni być elitą wykazujące się mentalnością drobnych cwaniaczków. Pomieszanie z poplątaniem, zagmatwanie wszelkich pojęć i wartości. Wartości będące antywartościami. Niezbędność funkcjonowania w określonych kontekstach, by cokolwiek osiągnąć, czy to towarzyskich, czy to politycznych - i nie ma tu znaczenia czy peowskich, pisowskich, czy eseldowskich.

Oferta pracy w Warszawie w instytucji stojącaj na straży praw i wolności za 1.800 - 1.900 zł miesięcznie netto, bez szans na jej przyjęcie, gdy kawalerka na obrzeżach stolicy kosztuje 1.400 pelenów.

A co z tymi, którzy tyrają za 900 pelenów miesięcznie, poniżani, wykorzystywani na wszelkie możliwe sposoby. Kto nie potrafi sobie radzić, kto się nie uczył, kto nie potrafi pracować… Ileż razy to słyszałem. Albo - “tak już jest”, “taki jest świat”, “taka jest rzeczywistość”, “mniej inteligentni musza odpaść”. Prymitywny darwinizm społeczny?

Co z tymi, którzy nie mogą sobie pozwolić na pójście na zwolnienie lekraskie, na urlop macierzyński?

System 09, rewolucja, która została przejęta, zmanipulowana, wykorzystana, zaprzepaszczona.




Głogowiec - wspomnienia - część 21

Fantastyczne jest przecinanie się dróg ludzkich. Wiem, że nawrócenie zawdzięczam modlitwom mamy, kilkanaście lat poza Kościołem, wcześniej w...