niedziela, 21 grudnia 2008

Tropem archiwum białostockiego getta

Wreszcie wpadła mi w ręce książka autorstwa Ewy Rogalewskiej "Getto białostockie" wydana przez białostocki oddział IPN.

Jest coś proażającego w historii białostockiego getta, tak jak w historii każdego z gett z czasów II wojny światowej. Fakt istnienia getta w Białymstoku uświadomiła mi Mama, gdy byłem jeszcze dzieckiem. Często z osiedla Białostoczek do centrum miasta zdarzało nam się przechodzić ulica Czystą, która w swej znacznej części w okresie okupacji niemieckiej należała właśnie do getta. Stare, drewniane, z rzadka tylko murowane domki, z dwuspadowymi dachami, otoczone wiosną, latem i wczesną jesienią przepięknymi, bujnymi, wielobarwnymi ogrodami, z wieloma odcieniami soczystej zieleni, żółci, czerwieni, brązów, zawsze zalane słońcem - takimi je przynajmniej zapamiętałem z dzieciństwa, z lat młodzieńczych, i z czasów studenckich, gdy wczesnym rankiem spóźniony biegłem ulicą Czystą na Aleję Piłsudksiego na autobus, by zdążyć na lektoraty z języka angielskiego. Na te cudne ogrody i sielskie domki wyobraźnia nakładała obrazy z getta, sceny iście piekielne. Zwłaszcza po przeczytaniu na peirwszym roku studiów książki Sameula Pisara "Z krwi i nadziei". Autor mieszkał w getcie w domku przy ulicy Czystej 5, który tak często mijałem, a który dopiero od tej pory byłem w stanie napełnić konkretnymi treściami, konkretnymi ludźmi i wydarzeniami. Od tej pory niemal zawsze widziałem twarz stojącego w oknie kilkunastoletniego chłopca, który cudem ocalał z pożogi getta i nieludzkich obozów.

Ten proces odkrywania makabry białostockiego getta w miejscach, które kilkadziesiąt lat po jego likwidacji pokryły się pięknymi, najpiękniejszymi - jak tylko najpiękniejszymi mogą być - ogrodami trwa już kilkanaście lat.

Teraz dzięki książce Ewy Rogalewskiej, którą ledwie wczoraj zacząłem czytać, odkryłem kolejne kluczowe miejsce dla historii wojennego Białegostoku. Ulica Piasta 29. Dwukondygnacyjny, murowany dom, w kształcie sześcianu, mający w sobie jeszcze coś z uroku międzywojnia, mimo odrapanych tynków, mimo szarości, mimo deszczu i ponurej późnojesiennej scenerii. W otoczeniu kilku zachowanych jeszcze drewnianych domków z dwuspadowymi dachami z tego samego okresu. Wokół agresywnie wciskają się tak zwane apartamentowce, a dużo wcześniej rozłożyło się socrealsityczne blokowisko z wielkiej plyty z blokami i wieżowcami. Wielokrotnie mijałem ten domek nie wiedząc zupełnie o tym, że tutaj w czasie wojny ukryto archiwum białostockiego getta. Członek białostockiego AK - Bolesław Filipowski odebrał wiosną 1943 roku od jednej z łączniczek z getta - Broni Klibańskiej trzy mosiężne tuby, które zakopał na posesji przy tym właśnie domu, gdzieś za sławojkami.

Jest coś niesamowitego w odkrywaniu takich miejsc, czuć w nich powiew historii, dotyk tajemnicy; tak jakby myśli, słowa i obecność ludzi, którzy kiedyś je sobą wypełniali przenikała tych, którzy po latach odkrywają ich skrzętnie skrywaną tajemnicę.

MD

wtorek, 9 grudnia 2008

Z pamiętnika pracownika pewnej dużej korporacji

Weszli oboje, w dresowych spodniach, niepewnie, bojaźliwie, wyrazami twarzy usiłowali jednak dać do zrozumienia, że mają w sobie godność i dobrą dumę. Skromni , cisi, bez cienia przebojowości. Mężczyzna około 30 - letni wyciągnął drżącą dłoń, w której trzymał opieczętowane pismo, z nagłówkiem, z podpisem kogoś ważnego, noszące wszelkie znamiona ważnej korespondencji. Podsunął mi je bez słowa, spojrzał przy tym tak, jakbym za chwilę miał poprowadzić go na szafot. Oboje spoglądali na mnie nieufnie, byłem w ich mniemaniu po drugiej stronie barykady, choć ja jestem tu, w B., a pismo przyszło z samej stolicy. W ich oczach jednak byłem przedstawicielem tej opresywnej instytucji, która od nich czegoś żąda, czemu oni na chwilę obecną sprostać nie są w stanie.

Zagubieni, nieśmiali, z kilkuletnią córeczką, do której nie dociera jeszcze cała groza i nikczemność świata, beztrosko, z zadartą główką krążyła wokół mamy, trzymając ją za rękę. Mężczyzna - w czasie, gdy czytałem pismo - zdążył spurpurowieć nie ze złości, lecz z niepewności, onieśmielenia, kropleki potu wystąpiły ne jego czole. Nie było w nim gniewu, a jedynie lęk i coś na kształt wstydu. Skormnie ubrani ludzie na tle skrajnie nowoczesnego wystroju biura, z duża ilością szkła, plastiku, lekkich mebli i wszelkcih innych atrybutów i gadżetów szanującej się nowoczesnej firmy, która wystrojem swojej siedziby ma olśniewać, zbijać zanadto pewnych siebie z nóg, a lękliwych, przerazić jeszcze mocniej.

Czytam pismo, raz, drugi, i w końcu przychodzi mi na myśl rozwiązanie, jest wyjście z sytuacji, nie będę katem prowadzącym ludzi na szafot. Kamień z serca. Umawiamy się na telefon, by ustalić termin następnego spotkania.

Zostaję sam na sam z myślami, i jest mi żal tych ludzi, łapię się jednak na myśli czy przypadkiem nie użalam się nad samym sobą. Ściśnięte gardło, łzy niemal cisnące się do oczu. Dawno nie widziałem takiego ubóstwa, takiej pokory, takiej cichości i lękliwości. Mimo to wciąż nie jestem pewien, czy aby na pewno nie roztkliwiam się nad samym sobą. Czy nie traktuję tych ludzi instrumentalnie, by udowdonić sobie, jak wrażliwy i szlachetny jestem ja, właśnie ja. Czy nie ptorzebuję ich do tego właśnie, by czerpać satysfakcję z poczucia, że wciąż stać mnie na współczucie, współodczuwanie, że nie zobojętniałem, że nie stłamsiłem w sobie wrażliwości. Czy to, aby na pewno nie jest instrumentalne traktowanie ludzi?

sobota, 6 grudnia 2008

Historia pewnej wycieczki

Wcześniej raptem raz zdarzyło mi się oprowadzać z pewnym znajomym międzynarodową grupę wolontariuszy po miejscach związanych m.in. z kulturą żydowską w Białymstoku. Tym razem miałem o wiele trudniejsze zadanie, a mianowicie oprowadzenia 16 - osobowej grupy młodzieży żydowskiej i polskiej, z nauczycielką z Izraela i dwiema nauczycielkami z Polski. Nie jestem ani wykwalifikowanym ani niewykwalifikowanym przewodnikiem, ani też gawędziarzem, wszelkie przemowy i wystąpienia publiczne bardziej mnie stresują niż sprawiają przyjemność. Szedłem na spotkanie pełen napięcia, niepewności, niepokoju, ale wszystkie te wątpliwości musiałem zostawić przed drzwiami liceum, w którym się umówiliśmy.

Pogoda zdecydowanie nie sprzyja spacerom, szaro, pochmurno, zimno, bez najmniejszego przebłysku słońca czy ciepła, nie mogący się zdecydować czy ma padać czy przestać deszcz. Ulicą Jurowiecką wkraczamy na teren dawnego getta, w miejscu, w którym stała kiedyś jedna z bodaj trzech bram getta, a którą w czasie powstania wjeżdżały niemieckie czołgi. Dalej zmierzamy w stronę ulicy Czystej, by pokazać gościom dom, w którym w getcie mieszkał Samuel Pisar - prawnik i ekonomista, doradca amerykańskich prezydentów, nominowany także do Nagrody Nobla. Kroczymy po bruku pamiętającym okropieństwa czasów pogardy, po prawej stronie część aryjska, po lewej domy będące już za zasiekami, po tej "gorszej" stronie. Z trudem między kocimi łbami, w brudnych kałużach odnajdujemy drewniane pozostałości bramy getta. Przechodnie przyglądają się nam ze zdumieniem, kierowcy z przejeżdżających samochodów także. Następnie kierujemy się w stronę cmentarza getta - obecnie plac Mordechaja Tenenbauma - dowodzącego w czasie powstania w białostockim getcie. Tu opowiadam historię pewnego Żyda uratowanego z białostockiego getta przez Polkę. Ów człowiek jako niemowlę został oddany przez swoich rodziców pewnej prostej kobiecie, Polce, która nie znała nawet tożsamości jego rodziców, a całą prawdę o jego pochodzeniu wyjawiła dopiero na łożu śmierci. Do dziś bezskutecznie próbuje poznać historię swoich rodziców i odtworzyć własną tożsamość. Z Placu Mordechaja Tenenbauma wyruszamy do jednej z trzech ocalałych synagog przy ulicy Waryńskiego, w której mieści się obecnie Galeria im. Ślendzińskich. Tuż obok niej uchowała się kamienica z końca XIX lub początku XX wieku. Przez otwartą żeliwną bramę wchodzimy na podwórze i tu jakbyśmy się przenieśli w czasie - naprzeciw nas wyrasta wysoki gmach dawnej szkoły żydowskiej, a z dwóch stron otaczają nas skrzydła owej kamienicy, nad nami wznoszą się drewniane galerie i balkony, wszystko wygląda tak, jak sto lat temu, i jak w czasach getta. Proponuję wejście na klatkę schodową, z góry po wąskich kamiennych schodach schodzą dwie mieszkanki kamienicy, które na wszelki wypadek pytamy o możliwość obejrzenia klatki. Wspinamy się po schodach na 3 kondygnację. W ciszy, powoli, by nikt nas nie usłyszał kontemplujemy wnętrza, które z pewnością wiele widziały i wiele pamiętają. Istna podróż w czasie!

Pogoda, ograniczony czas wycieczki nie sprzyjają głębszemu poznaniu jej uczestniczek, bo to grupa samych dziewcząt i nauczycielek, krótkie powierzchowne rozmowy, a chciałoby się w ciszy, spokoju, w cieple porozmawiać z każdą z osób. I z przesympatyczną Żydówką mieszkającą w kibucu, której rodzice pochodzą z Maroka i Hiszpanii, i z melancholijną blondynką o niebieskich oczach, która przypomina mi dziewczynę wielokrotnie widywaną już gdzieś w Białymstoku.

Opiekunka młodych Żydówek doskonale rozumie język polski, ale nie rozmawia w nim, nie pytam o powody, komunikujemy się w języku angielskim i rosyjskim. Dowiaduję się, że urodziła się we Lwowie. Sporo wie o Białymstoku, zwłaszcza o jego historii. Prosi bym mówił także o współczesnej rzeczywistości Polski, bym wytłumaczył, że napisy, które mijamy na ścianach nie są skierowane przeciw nim, i mamy szczęście, bo akurat pierwsze napotkane napisy i bazgroły na ścianach bloku - to swastyki i krzyże celtyckie na szubienicach, ale szczęście opuszcza nas tuż obok miejsca, w którym stał dom, w którym urodził się i spędził dzieciństwo Ludwik Zamenhof. Tu na ścianie jednej z kamienic Sara odnajduje gwiazdę Dawida na szubienicy. Zaczynam się tłumaczyć, że to też się zdarza, że nie sposób tego uniknąć, że tacy ludzie też są w Polsce, że to prawdziwy problem. Oboje też dochodzimy do wniosku, że nie można tego ukrywać i udawać, że się takich gwiazd Dawida na szubienicach nie widzi, że ich nie ma, że wszystko jest OK. Ale robi się i tak smutno.

Po drodze spotykamy jeszcze Świętego Mikołaja, dla dziewcząt z Izraela to rzadki widok i wielka atrakcja. Pytam młodego człowieka czy możemy z nim zrobić zdjęcie, ten się chętnie godzi.

Później już tylko chwila zadumy przy spalonej przez Niemców Wielkiej Synagodze, w której - w zależności od źródła - niemieccy żołnierze spalili żywcem od 1000 do 2000 Żydów.

Puszcza Knyszyńska - wspomnienia - część 17

Puszcza Knyszyńska, zaczynająca się już na północnych i wschodnich rogatkach Białegostoku, swoją szatą roślinną, ukaształtowaniem terenu prz...