piątek, 31 października 2008

Pewna krótka rozmowa tuż przy Ostrej Bramie

- I po polsku i po litewsku rozmawiacie! - ze zdumieniem, w języku rosyjskim wypowiedziała te słowa pewna niemłoda już kobieta, której mąż chciał zaparkować samochód na zatłoczonym do granic możliwości parkingu z którego zamierzaliśmy właśnie odjeżdżać, a której po rosyjsku oznajmiliśmy nasze zamierzenie. Zdumieniu kobiety towarzyszyła też pewna radość, z tego, że cudzoziemcy przemówili do niej w języku rosyjskim. Nie była to jakaś szczególnie skomplikowana fraza, ale najwyraźniej wystarczająca, by sprawić jej przyjemność.

Gdy po chwili nieco buńczucznie, na poły żartobliwie, na poły serio oznajmiłem - sądząc, że mamy do czynienia z Litwinką - że za rok będziemy już władać także językiem litewskim, kobieta się skrzywiła, a jej spojrzenie wyrażało coś w rodzaju zdziwienia podszytego lekceważeniem i zareagowała mniej więcej tak:

- Eeee, po litewsku, co tam po litewsku.

Nie miałem złudzeń, ta ledwie skrywana pogarda wobec języka litewskiego, nieznajomość języka polskiego, nienaganny rosyjski, wskazywały na to, że najprawdopodobniej mamy do czynienia z Rosjanką, obywatelką jednakże Litwy - świadczył o tym numer rejestracyjny samochodu, który próbował zaparkować jej mąż.

Prawdę mówiąc nie wiem, jaki jest stosunek większości Rosjan mieszkających na Litwie i mających tamtejsze obywatelstwo, wobec litewskiej kultury, historii, litewskiego języka czy w ogóle wobec litewskiej państwowości. Z tej jakże wymownej reakcji na moją deklarację wynikało, że owa pani nie pałała szczególną miłością wobec państwa, którego obywatelstwo przecież posiadała. Czy państwo litewskie jest dla niej tylko efemerydą, bytem przejściowym i krótkotrwałym, niegodnym istnienia? Czy nie pobrzmiewały w tym echa dawnego stosunku Niemców i Rosjan wobec Polski nazywanej bękartem traktatu wersalskiego? Czy Pribałtyka nie jest dla wielu Rosjan bytem znajdującym się tylko tymczasowo poza imperium? Czy silna Rosja według nich to Rosja ekspansywna dążąca do podporządkowania sobie nawet odległych kulturowo państw, jak Litwa, Łotwa, Estonia czy Polska?

Jedno jest pewne - w słowach owej Rosjanki pobrzmiewało coś złowrogiego i niepokojącego, jednak na ich podstawie wyciągać ogólniejszych wniosków się nie da i tego też nie czynię.

środa, 29 października 2008

Szklane domy i dom z kart. Wilno nowoczesne

Szczerze nie znoszę jakichkolwiek uogólnień i sprzeciwiam się im, jak tylko potrafię, ale czasem o tym zapominam i tuż po przekroczeniu granicy zapewniam Łukasza i Ulę, że Litwini mają łagodniejsze usposobienie niż Polacy. Cóż z tego, że po przejechaniu kilkunastu kilometrów to, co się dzieje na drodze stanowi całkowite zaprzeczenie tego, co powiedziałem wcześniej. Raz przed zderzeniem czołowym ratuje nas zjechanie na pobocze. I tak za kilka dni Łukasz powie mi, że nie czuje się tu między ludźmi takiej agresji, jak u nas. Przy czym ta "naszość" to nie tylko prowincja, na której mieszkamy na co dzień. Powierzchowne relacje między ludźmi, które obserwujemy na ulicach, w sklepach, z dala od miejsc obleganych przez turystów, świadczą zdecydowanie na korzyść Litwinów, o których z pewnością można powiedzieć, że dużo bardziej zasługują na określenie ich mianem społeczeństwa niż Polacy. Więź budowana na języku, na etnosie, bo chyba tylko takie nam już pozostały mogą formować plemię, ale nawet nie naród (bez znajomości historii i literackiej mowy zbudować narodu się nie da), nie wspominając już o społeczeństwie. Przy skrajnej nieufności, braku zgody na jakieś minimum wspólnych norm, które tworzyłyby wzajemne zaufanie, pozostaje nam jedynie warczenie na siebie na ulicach, ledwie skrywana pogarda i chłodna obojętność.

Wilnianie wydają się być dużo bardziej otwarci, młodzi ludzie chętnie nawiązują kontakt czy to w języku angielskim, czy rosyjskim. Wzajemna życzliwość wydaje się być rzeczą dużo bardziej oczywistą niż w kraju, który niegdyś w swoim wyobrażeniu miał nieść misję cywilizacyjną na wschód. To klasyczny przykład na to, jak uczeń przerasta mistrza.

Spokój, łagodność, gospodarność, otwartość i ciekawość świata, brak lęku przed nowoczesnością to cechy Litwinów, a pewnie też mieszkających tam Polaków, Rosjan, Białorusinów i jeszcze kilku innych nacji, na które zwracamy uwagę w czasie każdego z naszych wyjazdów.

A gdy już zostały stworzone fundamenty pod budowę prawdziwego społeczeństwa można popuścić wodze fantazji i zacząć wznosić nowoczesne miasto, nie wstydzące się własnej historii i różnorodności. Szklane domy, o których za pośrednictwem Cezarego Baryki marzył Stefan Żeromski powstały właśnie w Wilnie. Cóż z tego, że jest ich także pod dostatkiem w Warszawie. Warszawa nie może być stolicą kraju, o jakim marzył Żeromski. Żadnego ładu, żadnego porządku, niewydarzone drapacze chmur wyrastające chaotycznie, ni stąd ni zowąd w otoczeniu socrealistycznych bloków i cudem ocalałych kamienic z XIX wieku nie mogą w żaden sposób zachwycać, a co najwyżej wywołują irytację i nieokreślony niepokój.

Wileńskie Śnipiszki wręcz odwrotnie, rozłożywszy się na prawym brzegu Wilii nie rozrywają krajobrazu miasta, nie drą go na strzępy, cieszą oko i wzbudzają niekłamany zachwyt. Domy ze szkła i stali skupione w jednym miejscu, na sporym kwartale, estetyczne, nie zanadto wysokie, o interesującej architekturze, odzwierciedlają gospodarczy boom Litwy, umiejętności organizacyjne i zaradność tego 3,5 - milionowego narodu.

Błąkamy się wśród szklanych ścian, jak zaczarowani, zahipnotyzowani. Jest w tej architekturze wielkość i skromność zarazem, umiar i rozmach, nowoczesność pogodzona z barokiem, który zdominował miasto, błękitna i granatowa nowoczesność pogodzona z zielenią wzgórz, na których rozłożyło się miasto.

To połączenie nowoczesności z historią nadaje miastu oblicze miasta niemal idealnego. Miasta pięknej, zjawiskowej architektury, otwartych, ciekawych świata i życzliwych nie tylko wobec siebie nawzajem, ale także wobec przybyszów z zewnątrz młodych ludzi.

Z trudem wynajdujemy Polskie miasta, które mogłyby się równać z Wilnem, właściwie nie znajdujemy żadnego. Obecna Polska z jej stanem architektury, stanem relacji międzyludzkich przypomina raczej domek z kart, a nie kraj szklanych domów, o których jednak wciąż marzymy.


M.D.


Zdjęcia ze Śnipiszek opublikowałem w poście z dnia 23 października 2008 r. pt. "Wileńskie impresje - część 3"

niedziela, 26 października 2008

Białoruskie ślady w Wilnie, czyli wileńskich impresji ciąg dalszy

Wilno, obok Pragi i Warszawy jest jednym z tych miast, które - jako miejsce osiedlenia - chętnie wybierają działacze białoruskiej opozycji zmuszeni przez reżim Aleksandra Łukaszenki do opuszczenia swojej ojczyzny. Ale Wilno różni się też tym od Warszawy czy Pragi, że wielu Białorusinów mieszka tu już od pokoleń, stanowiąc integralną część społecznej i narodowościowej tkanki miasta, obok Litwinów, Polaków, Rosjan, Tatarów, czy nielicznych Karaimów.

W pamięci utkwił mi obraz z jednej z wileńskich knajpek, w której obok nas siedziały dwie śliczne, dwudziestokilkuletnie dziewczyny dyskutujące ze sobą w języku białoruskim o sytuacji społeczno - politycznej na Białorusi, które w momencie, gdy podeszła do nich kelnerka - Litwinka w rozmowie z nią płynnie przeszły na język litewski. Ta płynność, gładkie i swobodne "przepływy" z jednego języka na drugi są jedną z najpiękniejszych cech wyróżniających Wilno.

Rozpoczynając swoje odkrywanie Wilna jeszcze w lipcu tego roku, zupełnie przez przypadek, zmierzając w stronę Kościoła św. Ducha natknęliśmy się na tablicę pamiątkową poświęconą Konstantemu Kalinowskiemu - organizatorowi, jednemu z przywódców i uczestnikowi powstania styczniowego na ziemiach dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego. Konstanty Kalinowski urodził się w rodzinie białoruskiej szlachty w Mostowlanach niedaleko Gródka. To ledwie 50 kilometrów od Białegostoku i wstyd się przyznać, ale nigdy tam nie dotarłem. Od znajomej Białorusinki pochodzącej z Gródka wiem jednak, że w wiosce jest tablica poświęcona temu polsko - białoruskiemu bohaterowi.

Oczywiście jeszcze przed wyjazdem do Wilna, wiedziałem że Kalinowski działając aktywnie w ruchu konspiracyjnym często bywał w Wilnie. Nie jestem co prawda historykiem, ale wydaje mi się, że to właśnie tu wydawał pismo pod tytułem "Mużyckaja prauda" skierowane do białoruskojęzycznej ludności wsi, w tym także na Białostocczyźnie. Dlatego też ucieszyłem się, gdy na ścianie kamienicy w wąskiej uliczce tuż obok kościoła św Ducha zupełnie nieoczekiwanie natrafiliśmy na dwujęzyczną (w języku litewskim i białoruskim) tablicę pamiątkową poświęconą Konstantemu Kalinowskiemu, który w owej kamienicy pomieszkiwał. To też wskazuje na to, jak ściśle powiązane są losy Białostocczyzny z Wilnem, które było silnym ośrodkiem kulturowym promieniującym na ziemie obecnego Podlasia; stolicą duchową tutejszej inteligencji, elity czy to pochodzenia polskiego, białoruskiego czy żydowskiego.

Przypadek zadecydował też o tym, że trafiłem na kolejny ślad białoruskiej społeczności w Wilnie i poznałem ważnego dla białoruskiej kultury działacza, dramaturga, literata - Franciszka Olechnowicza (Franciszka Alachnowicza, Franciska Alachnovica). Jego grób odkryłem wałęsając się między nagrobkami, z dala od wytyczonych ścieżek na cmentarzu na Rossie. Jego odnalezienie znowuż sprawiło mi swoistą radość. To jest takie charakterystyczne poczucie towarzyszące nam wówczas, gdy szukamy jakiejś informacji tak zupełnie bezinteresownie i po długich poszukiwaniach ją odnajdujemy, gdy coś nas interesuje, jest naszą pasją i nagle, zupełnie niespodziewanie trafiamy na artykuł w gazecie, czasopiśmie, audycję radiową, program telewizyjny, książkę, naocznego świadka jakichś wydarzeń, które to źródła wzbogacają naszą wiedzę. Podobnie było w tym przypadku, tyle, że tym razem źródłem był nagrobek, cmentarz. I właściwie nic w tym dziwnego, bardzo lubię stare cmentarze, m.in. ze względu na to, że są swego rodzaju wspaniałymi "podręcznikami z historii".

Franciszek Olechnowicz (Franciszek Alachnowicz, Francisak Alachnovic) swoją białoruskość - można powiedzieć - wybrał świadomie. Z początku uważał siebie za Polaka, stopniowe odkrywanie korzeni, dojrzewanie do kultury, historii, języka białoruskiego było procesem długotrwałym. Jego losy były szalenie skomplikowane. W latach dwudziestych XX wieku, gdy władze polskie zaczęły tłumić narodowościowe aspiracje mniejszości zamieszkujących Kresy, Olechnowicz wyjechał do Białoruskiej SRR. Tam podzielił los większości niesowieckich działaczy białoruskiego ruchu narodowego. Na 7 lat trafił na Sołowki. Dzięki wstawiennictwu swoich polskich przyjaciół został wymieniony na więźniów komunistycznych przetrzymywanych w polskich więzieniach. Po powrocie do Polski opisał w książce swoje bolesne doświadczenia z sowieckiej niewoli. Angażował się też dalej w działania na rzecz rozwoju białoruskiej kultury na Wileńszczyźnie, pracował w białoruskich gazetach, wydawanych w Wilnie. Następnie, po wkroczeniu Armii Czerwonej we wrześniu 1939 r. do Wilna, zbiegł do Kowna, słusznie obawiając się zatrzymania. W Kownie schronienia udzielił mu przyjaciel i były pracodawca z jednej z wileńskich gazet - Michał Romer. Po raz drugi Olechnowicz był zmuszony do ukrywania się przed sowietami podczas drugiej okupacji Wilna w latach 1940 - 1941. Swoją działalność w białoruskim ruchu narodowym wznowił w latach okupacji niemieckiej. Musiała to być dramatyczna decyzja. Białoruscy działacze w większości zapewne mieli świadomość instrumentalnego traktowania ich przez administrację niemiecką konsekwentnie realizującą starożytną rzymską zasadą "dziel i rządź". Koncesje na rzecz Białorusinów, uprzywilejowana pozycja Litwinów miały w oczywisty sposób doprowadzić do konfliktu między zamieszkującymi tamtejsze ziemie narodowościami, i cel ten został osiągnięty. Olechnowicz rozumiał całą złożoność i tragizm sytuacji, ale wiedział też, że jest to jedna z nielicznych okazji, by prowadzić działalność na rzecz rozwijania i ugruntowywania białoruskiej świadomości narodowej. Nie zamierzam oceniać wyboru ówczesnych działaczy białoruskich, sam nie wiem, jak bym się zachował będąc Białorusinem żyjącym w tamtych straszliwych czasach i okolicznościach. Jedno jest pewne - Olechnowicz nie angażował się w działalność polityczną, choć z drugiej strony wówczas działalność nawet na polu kultury można byłoby traktować jako swego rodzaju deklarację polityczną.

Franciszek Olechnowicz zginął śmiercią tragiczną - podzielił los wielu innych niekomunistycznych białoruskich działaczy w Wilnie - został zastrzelony przez sowieckiego agenta we własnym mieszkaniu, niemal na oczach swojej żony.

M.D.

Zainteresowanych szczegółową biografią Franciszka Olechnowicza odsyłam na stronę Białoruskiej Biblioteki Internetowej "Kamunikat", gdzie dostępny jest artykuł z numeru 9 "Białoruskich Zeszytów Historycznych" pt. "Uzupełnienia do biografii Franciszka Olechnowicza z dziennika M. Romera".



Grób Franciszka Olechnowicza na cmentarzu na Rossie.



Tablica pamiątkowa poświęcona Konstantemu Kalinowskiemu na kamienicy, w której pomieszkiwał bywając w Wilnie.

czwartek, 23 października 2008

Wileńskie impresje - część 3

Mieszkając w Białymstoku i wywodząc swoje korzenie z ziem dzisiejszej Białorusi czy Litwy nie sposób nie odczuwać więzi z ludźmi, którzy tam mieszkają bez względu na to jakiej są narodowości. Nie wierzę w czystość etniczną, tak jak nie wierzę w czystość kulturową. Odczuwam tak samo silną więź z Białorusinem czy to wyznania katolickiego czy prawosławnego, jak z Litwinem czy Polakiem.

Białystok przed wojną należał do archidiecezji wileńskiej, jeszcze niedawno w czasie wrześniowych uroczystości beatyfikacyjnych księdza Michała Sopoćki arcybiskup Dziwisz nazwał Białystok przęsłem między Wilnem a Krakowem. Sam też pamiętam, wprawdzie jak przez mgłę, ale jednak zawsze, uroczystości, jakie odbywały się w Białymstoku w roku 1987 lub 1988 związane z 600 - leciem chrztu Litwy i powstania biskupstwa wileńskiego. Wilno było ośrodkiem kulturotwórczym także dla tych ziem, jeszcze do czasów II wojny światowej. I choć jest położone nieco dalej niż Warszawa, to właśnie ono stanowiło stolicę duchową, centrum kultury i nauki także dla mieszkańców obecnego województwa podlaskiego. Teraz wydaje się, że Wilno będąc stolicą niepodległej Litwy siłą rzeczy niegdysiejszej roli pełnić nie może. Czy jednak na pewno tak jest? Czy Wilno będąc miastem litewskim nie może promieniować na polskie miasto, tak ściśle z nim niegdyś związane? Czy Białystok, białostocczanie mogą się czegoś nauczyć od Wilna, od wilnian?

Oczywiście pod względem architektury, bogactwa historii, potencjału kulturotwórczego, Białystok jako miasto dużo młodsze, zawsze prowincjonalne nie dorówna Wilnu nigdy, ale w sferze zachowań ludzkich jest jeszcze wiele do zrobienia. Obserwując podczas wyjazdów do stolicy Litwy jej mieszkańców nie sposób nie dostrzec ich dużo większej otwartości, mniejszej uniformizacji, mniejszej agresji w relacjach międzyludzkich na ulicach, w sklepach; prawdziwej różnorodności czy to w zachowaniu, czy w ubiorze.

Litwini wydają się być bardziej społeczeństwem niż Polacy. Mama często przypominała mi historie opowiadane przez babcię o Litwinach, którzy mieli być gospodarni, zdolni i chętni do kooperacji, dobrze zorganizowani, choć też uparci i niekiedy zacietrzewieni. Ale nigdy nie pozwoliła powiedzieć złego słowa o Litwinach. Wynikało to z jej doświadczeń z czasów II wojny, kiedy to wielu Litwinów pracujących w lokalnej administracji w sposób niezwykle ludzki i z ogromną życzliwością odnosiło się do niej, jako do Polki. Babcia twierdziła, że w tych nieludzkich czasach na Litwinów zawsze można było liczyć.

Ta gospodarność Litwinów, umiejętność współpracy, organizowania się przynosi dziś owoce w postaci błyskawicznego rozwoju gospodarczego Litwy, którego odzwierciedleniem i symbolem może być nowoczesna dzielnica Wilna - Śnipiszki ze wspaniałymi, okazałymi szklanymi biurowcami i apartamentowcami.

Jakże szpetna jest Warszawa w porównaniu z Wilnem, a Białystok zapyziały i prowincjonalny, teraz jeszcze bardziej niż w dwudziestoleciu międzywojennym.

Będąc około 3 tygodni temu w jednym z wileńskich klubów - poczyniliśmy też pewne z pozoru nieco błahe spostrzeżenie - trudniejsza muzyka taneczna, przy której w białostockich klubach pustoszeją parkiety, tam sprawiała, że młodzi ludzie - o wiele gustowniej (nie mylić z "drożej" i "w markowych ciuchach") ubrana wypełniali salę po same brzegi. W białostockich klubach króluje niestrawna, licha sieczka, a tam młodzi ludzie bawią się przy nowoczesnych, pulsujących, nieco bardziej wymagających rytmach.


M.D.

Zdjęcia ze Śnipiszek (Šnipiškės)

















niedziela, 19 października 2008

Wileńskie impresje - część 2: kościół świętego Kazimierza, czyli Polak na litewskiej mszy

Czy można w pełni uczestniczyć we mszy odprawianej w języku, którego się nie zna? Czy uczestnictwo we mszy, z której rozumie się góra 3 - 4 słowa ma wartość i sens? Odpowiedzi na te pytania poznałem około 4 lat temu, gdy trafiłem na mszę w kościele przy Placu Franciszkańskim w Budapeszcie. Znużeni marszem wzdłuż ulicy Rakoczego, z okolic dworca Keleti w stronę Budy, postanowiliśmy na chwilę zatrzymać się na wspomnianym placu przed kościołem i chwilę go pokontemplować. Były to akurat godziny szczytu dnia powszedniego, ruch, gwar, hałas, żar lejący się z nieba, intensywne słońce, setki mknących samochodów, spaliny, spieszący się ludzie. Potrzebowaliśmy chwili oddechu, wytchnienia, więc weszliśmy do środka. Trwała właśnie msza, kilkanaście osób siedzących w ławkach, kilka nastoletnich dziewczyn z babciami, kilku samotnych dziadków, dwudziestokilkuletni chłopak stojący przy filarze, w takim też wieku dziewczyna z ogromnym plecakiem, która musiała dopiero co wrócić z dalekiej podróży. Usiedliśmy w ławce. Mszę odprawiał siwiuteńki ksiądz, ze śnieżnobiałą brodą, o dobrodusznych rysach twarzy. Gdy weszliśmy głosił homilię, z której nie rozumieliśmy ani słowa, ale barwa jego głosu, gesty, wyraz twarzy wskazywały jednoznacznie na to, że mówił o rzeczach ważnych i dobrych. I choć mieliśmy wejść tylko na chwilę, zostaliśmy do końca mszy, zachwyceni pięknem liturgii, spokojem, łagodnością i mądrością bijącymi od skromnego kapłana.

Po raz drugi zdarzyło mi się uczestniczyć we mszy w nieco podobnych okolicznościach w minionym tygodniu, tym razem w wileńskim w kościele świętego Kazimierza, do którego trafiliśmy nie przez przypadek. Była akurat niedziela, szukaliśmy kościoła, najlepiej z mszą w języku polskim, ale w żadnym nie odpowiadały nam godziny. Nie mogąc sobie pozwolić na dalsze poszukiwania i stratę czasu, weszliśmy do rzeczonego kościoła, około 10 minut po rozpoczęciu nabożeństwa odprawianego w języku litewskim.

Kościół świętego Kazimierza jest świątynią pod patronatem jezuitów. Będąc kilka razy w Krakowie, miałem okazję przekonać się, że msze odprawiane przez zakonników są wyjątkowe, zarówno od strony oprawy, jak i treści. Ale msze w Krakowie odprawiane były oczywiście w języku polskim, natomiast ta wileńska w języku litewskim. Gdy tylko weszliśmy do wnętrza świątyni powitał jest cudny, niemal niebiański głos młodziutkiej - kilkunastoletniej dziewczyny śpiewającej prawdopodobnie psalm. Staliśmy i słuchaliśmy jak zaklęci, oczarowani barwą jej głosu. Później przy ołtarzu pojawił się młody kapłan o przyjaznych, wzbudzających zaufanie rysach twarzy, który rozpoczął modlitwę. On też wygłaszał homilię, z której zrozumiałem ledwie kilka słów, ale i w tym przypadku nie miałem wątpliwości, że mówi o rzeczach najważniejszych. Doczekawszy końca mszy, miałem poczucie uczestnictwa w naprawdę pięknej liturgii, z kościoła wyszedłem oczyszczony, szczęśliwszy, wzbogacony o nową energię. A odczuwałem do tego jeszcze wspaniałą więź ze zgromadzonymi w kościele Litwinami. Po raz drugi w życiu miałem okazję poczuć i zrozumieć, co to znaczy, że kościół katolicki jest powszechny, to jest łączący ludzi ponad błahymi przecież podziałami.




Kościół świętego Kazimierza w Wilnie - lipiec 2008 r.

M.D.

środa, 15 października 2008

Wileńskie impresje - część 1

Dla równowagi psychicznej, dla poczucia wolności, może nawet jakiejś namiastki szczęścia potrzebuję przynajmniej raz w miesiącu wyjechać z B. Nie wiem doprawdy dlaczego tak zwlekałem z wyjazdem do Wilna. Po raz pierwszy trafiłem tam mając lat 11 czy 12. Wilno było wówczas stolicą Litewskiej SRR. Pamiętam jedynie, że przekroczenie granicy było dla mnie wkroczeniem w magiczny świat. Jechałem z rodzicami do rodziny mieszkającej na Białorusi w okolicach Głębokiego i Postaw. Nie docierała do mnie groza ZSRR, mijane lasy, pagórki, jeziora dziecięca wyobraźnia zaludniała postaciami z ballad Mickiewicza i jakże do nich podobnych opowieści Babci i Mamy, które wywodziły się z najodleglejszych Kresów. Krajobrazy, które ujrzałem były niemal wierną kopią tych, które widziałem podczas opowiadań snutych wieczorami przed zaśnięciem przez Babcię i przez Mamę właśnie. Nimfy czy raczej rusałki, topielice, płacz dziecka rozlegający się nocą w lesie przy starej sośnie, dźwięk dzwonków pędzących sań orszaku weselnego, który chcąc sobie skrócić drogę utopił się w zdradliwie zamarzniętym jeziorze, ogniki na bagnach mylące drogę wędrowcom, aniołki siedzące na kamieniach, rdzawa woda w bagnie przypominająca krew żołnierzy armii napoleońskiej, których pochowano w kurhanie, gdzieś koło Postaw; opętana dziewczyna spętana łańcuchami i wciągana końmi do kościoła, by wypędzić z niej szatana; jakiś nasz przodek, który parał się podobno czarami i przechowywał w domu księgę z zaklęciami; niewidomy prapradziadek, któremu władze carskie zmieniły nazwisko, by jego już potomkowie mogli być brani do armii carskiej; rodzinna legenda mówiąca o przodku, który przywędrował na Kresy jako lekarz w armii napoleońskiej, gdzieś z Kurpiowszczyzny; prababcia, która wyjechała do Petersburga do pracy jako guwernantka...

Te wszystkie opowieści ożywały we mnie wówczas i ożywają teraz, za każdym razem, gdy jadę na wschód, tyle, że teraz wyobraźnia wydaje się nie być tak giętka, barwna, bujna i soczysta, jak wtedy, wręcz odwrotnie, stała się płaska, toporna i w żaden sposób nie jest w stanie przywrócić atmosfery tego pierwszego wyjazdu na wschód.

Tym razem Litwa powitała nas złotą litewską jesienią. Rozleglejsze przestrzenie, widoki zapierające dech w piersiach, pagórki, lasy rozświetlone wszystkimi barwami jesieni - żółte, bordowe, brązowe, czerwone, liście, wyblakła zieleń pól i łąk, i wszystko zalane słońcem. Wijący się Niemen tuż za Alytusem, otulony jesiennym lasem porastającym nadrzeczne skarpy. Cud! Tu już B. nie istnieje. Jeszcze mniej więcej godzina jazdy do Wilna.









Po raz drugi do Wilna pojechałem po niemal dwudziestu latach. W lipcu tego roku. I rozkochałem się w tym mieście, zacząłem tu wracać, co dwa, trzy tygodnie, by wreszcie w ciągu ostatnich dwóch tygodni wrócić tu w dwa następujące po sobie weekendy.

Za każdym razem staram się odkryć coś nowego. Przed dwoma tygodniami wyjechawszy o godzinie 8.15, o 12.15 przejeżdżaliśmy przez most na Wilii lub - jak kto woli - na Neris. Dalej prostą drogą jechaliśmy do Kalwarii (na zdjęciach). Do Kalwarii, o której opowiadała Babcia, a której historie powtarzała mi Mama. Owa Kalwaria wydawała się Babci najważniejszym miejscem na świecie. I cóż z tego, że była to religijność ludowa. Wreszcie miałem okazję stanąć w tym miejscu i przejść tę drogą, którą moja Babcia pokonywała wielokrotnie przed 1939 rokiem. Zmieniło się wiele, w latach 60-tych ubiegłego wieku żołnierze Armii Czerwonej wysadzili w powietrze 31 kapliczek, pozostawiając nietkniętymi tylko 4. Większość z nich została odbudowana po odzyskaniu przez Litwę niepodległości. Ale na wzgórzach rozlokowały się jeszcze w czasach ZSRR szpetne budynki sanatoryjne.

Tym razem odkrywamy jeszcze kościół kalwaryjski, akurat kończy się ślub, para młoda i goście fotografują się na schodach, później schodzą na dół i w przepięknej jesiennej scenerii - żółtych, starych drzew w alei przyjmują życzenia, wszyscy trzymają w dłoniach fioletowe puchary prawdopodobnie z szampanem.

Zanim odkryliśmy kościół na wzgórzu, z którego roztaczał się wspaniały widok na stary cmentarz, las, i bloki, które mimo bycia blokami nie szpeciły krajobrazu, trafiliśmy na stary cmentarz, na którym pochowano żołnierzy AK uczestniczących w lipcu 1944 roku w akcji "Ostra Brama". W przewodniku czytamy, że ktoś próbował zniszczyć płytę nagrobną. Możliwe, że to jakaś grupka zaciekłych nacjonalistów litewskich, a możliwe też, że robota speców z dawnego KGB, których mocodawcy z pewnością nie życzą sobie, by stosunki polsko - litewskie były zanadto dobre. Rosja ma wciąż silne wpływy na Litwie i agenci obecnego FSB prowadzą tam wciąż aktywną działalność, Rosjanie nadal traktują Litwę, jako strefę swoich wpływów.

Wyprawa sprzed dwóch tygodni stawiała sobie za cel także odkrycie nowoczesnego Wilna. Po raz pierwszy udało się nam odwiedzić jeden z najpopularniejszych klubów w Wilnie - Posh Club. Poleciła go nam przesympatyczna młoda Litwinka - kelnerka z Dvorasa, a jej opinie potwierdziły jeszcze dwie inne młode, urodziwe Litwinki, które pytaliśmy o drogę do klubu.

Niemal każdy taksówkarz w Wilnie, jak tylko zorientuje się, że trafił na turystów, stara się z nich zedrzeć, jak najwięcej. Najpierw kilku chciało od nas 40 (około 40 złotych) litów za podwiezienie do Posh Clubu, widząc nasze zniechęcenie, schodzili z ceny do litów 30, aż w końcu trafiliśmy na Polaka, i nie mając już ani siły, ani czasu, ani ochoty na dalsze poszukiwania, postanowiliśmy pojechać za 30 litów, co okazało się i tak ceną wygórowaną, bo wracając tą samą trasą i udając Rosjan zapłaciliśmy za kurs litów 20.

Posh Club nie rzucił nas na kolana, jeśli chodzi o wystrój wnętrza, miejsca też wcale nie za dużo i na dodatek 50 litów za wstęp - tyle zażyczył sobie selekcjoner, gdy w języku angielskim zapytałem go o koszt wstępu - znowu ten nieszczęsny język! Przed klubem i wewnątrz tłumy. Różne typy ludzkie - kilku gości wyglądających na handlarzy kradzionych samochodów, którzy przepuszczają pieniądze w klubach i szukają łatwych dziewczyn, i wokół których kręcą się zawsze jakieś grupki panien bynajmniej nie roztropnych. Taki typ ludzki jest spotykany także w polskich klubach - wygolone głowy, drogie, choć niezbyt gustowne garnitury, wrogie spojrzenia, między głową a tułowiem brak szyi. Całe szczęście jest ich chyba tylko 3 czy 4. Zdecydowana większość osób wygląda przyjaźnie, dziewczyny gustownie ubrane, skromnie, niekrzykliwie, ale w sposób czyniący je interesującymi. Większość z nich ma dyskretny makijaż, nie zachowuje się wyzywająco, tylko czasem niektóre przechodząc obok nieśmiało się uśmiechną. Jestem wielkim entuzjastą urody Litwinek i choć bawi mnie opowiadanie historii, o tym, jak to przedstawicielki niektórych nacji są bardziej lub miej urodziwe, to jednak w tym wypadku muszę uogólnić. To nawet nie kwestia samej urody, Litwinki - przynajmniej te w Wilna, powiedzmy może wilnianki, bo nie wiemy nigdy w Wilnie z kim mamy do czynienia - z Litwinką, Polką, Rosjanką, Białorusinką - mają w sobie jakiś intrygujący spokój i łagodność. To nawet nie kwestia urody potocznie rozumianej, głęboko wierzę w to, że ludzki temperament, charakter odmalowują się w rysach twarzy, w całej posturze, w gestach, w sposobie poruszania się, w sposobie, w jaki się ubieramy.

W soboty w Posh Club z głośników rozbrzmiewa house. Brakuje mi urozmaicenia, gdyby jeszcze przyprawić go elektro i chillout'em, to byłoby dużo ciekawiej, a tak po pewnym czasie staje się zbyt monotonnie.

Na kwaterę wracamy między 2 a 3 w nocy. W niedzielę wracamy do B., a przed wyjazdem chcemy jeszcze odwiedzić Rossę. Niedzielny poranek wita nas zupełnie nieoczekiwanie słońcem. Bez ociągania zbieramy się i wyruszamy na Rossę. U podnóża wzgórza dostrzegamy grób Matki marszałka Piłsudskiego, w którym złożone też jest serce Marszałka. Na nagrobku dostrzegam ślady po serii puszczonej z karabinu maszynowego przez sołdatów Armii Czerwonej po wkroczeniu do Wilna we wrześniu 1939 roku. Trzymający wówczas przy grobie wartę żołnierze polscy nie dostali rozkazu opuszczenia posterunku, więc niezłomnie, bez względu na okoliczności stali nieruchomo nawet wtedy, gdy do cmentarza zbliżali się żołnierze sowieccy, a ci postanowili strzelać do bezbronnych. To chyba esencja armii komunistycznej, sowieckiej.

CDN...

M.D.

Głogowiec - wspomnienia - część 21

Fantastyczne jest przecinanie się dróg ludzkich. Wiem, że nawrócenie zawdzięczam modlitwom mamy, kilkanaście lat poza Kościołem, wcześniej w...