niedziela, 28 września 2008

Patron trzech narodów. Beatyfikacja księdza Michała Sopoćki w Białymstoku


Domy przy ulicy Złotej, które pamiętają księdza Michała Sopoćkę.


Dom przy ulicy Złotej, niedaleko miejsca, w którym mieszkał ksiądz Michał Sopoćko.



Ulica Złota - dom, w którym po przybyciu do Białegostoku w 1947 roku mieszkał ksiądz Michał Sopoćko.


Kościół Miłosierdzia Bożego na Białostoczku, w którym spoczywa ksiądz Michał Sopoćko.



Kościół Miłosierdzia Bożego na Białostoczku.


Miejsce, w którym wywróciły się w 1989 roku 3 cysterny wiozące chlor do ZSRR.

"Patron trzech narodów"

Wspaniała, wielka uroczystość, przywracająca i wzmacniająca wiarę i nadzieję. Beatyfikacja księdza Michała Sopoćki. I choć moja wiara jest jak fala, która raz powraca, a raz oddala się, to przypływy zdecydowanie przeważają i w ostatecznym rozrachunku bilans jest dodatni. Nawet jeśli nie zawsze jestem jej świadomy, ona gdzieś we mnie jest i pulsuje podskórnie. Wierzę w Świętych obcowanie i ich wstawiennictwo, sam zresztą kiedyś doświadczyłem wsparcia za pośrednictwem mojej już zupełnie świadomie wybranej patronki - świętej Jadwigi, ale to już temat na inny wpis.

Moja niedojrzała, dziecinna, infantylna wręcz znajomość z księdzem Michałem Sopoćko rozpoczęła się, gdy przez 18 lat mieszkałem na osiedlu Białostoczek, gdzie znajduje się Sanktuarium Miłosierdzia Bożego mieszczące w podziemiach grób Błogosławionego. W kaplicy przy ulicy Poleskiej, w której pomieszkiwał po przybyciu do Polski ksiądz Sopoćko, przystępowałem do Komunii, bierzmowanie miałem już we wspomnianym Sanktuarium, do którego księża na lekcjach religii prowadzali nas, by modlić się przed grobem przyszłego Błogosławionego. Niewiele z tego rozumiałem, ot kolejny obowiązek, przymus, od którego może zależeć ocena z religii. Później rok 1989, marzec, wywrócone 3 cysterny z chlorem. Byłem wówczas uczniem piątej klasy szkoły podstawowej, nie chciano nas wypuścić do domów, ktoś rozpuścił pogłoskę, że wybuchł gaz. Ale my nic sobie z tego nie robiliśmy, udało nam się wreszcie wydostać ze szkolnych murów, poszedłem do kolegi, który jako jedyny w klasie miał tatę w USA, a stąd też magnetowid, Atari, i wiele innych atrakcji, dlatego ani w głowie nam było siedzenie w szkole. A rzekomy wybuch gazu? No cóż, nic nie było czuć w powietrzu, oddychaliśmy swobodnie, nie dostrzegaliśmy żadnych oznak niebezpieczeństwa, więc nie zawracaliśmy sobie głowy jakimś tam gazem. W pewnym momencie do domu kolegi wpadała roztrzęsiona babcia, kazała nam się szybko ubierać i oznajmiła, że zabierze nas ze sobą, bo w pobliżu wywróciły się cysterny z chlorem i w każdej chwili może nastąpić wyciek. Zabrała nas ze sobą do swojego mieszkania w centrum miasta. Jakimś sposobem poinformowała moją mamę o tym, gdzie jestem. W międzyczasie upiekła nam wyśmienite słodkie bułki drożdżowe, których smak pamiętam do dziś. Wieczorem przyszła po mnie mama, wróciliśmy razem na Białostoczek. Mama była w trakcie robienia prawa jazdy, ale postanowiła, że całą noc będzie czuwać i czekać na komunikat bądź na wyjące syreny, które miały oznaczać, że należy się ewakuować. Wyciek chloru z jednej cysterny oznaczałby zanik życia w promieniu 50 kilometrów od miejsca wypadku, a wywróciły się 3 cysterny. Mieszkańcy Białegostoku mieli - w razie wycieku - ewakuować się na wyższe piętra i czekać na pomoc. Mama jednak zdecydowała, że w razie konieczności weźmie samochód i będziemy uciekać do rodziny do Augustowa.

Dopiero dziś dowiedziałem się, że nasyp, na którym wywróciły się cysterny wiozące chlor do Związku Radzieckiego był ulubionym miejscem spacerów księdza Sopoćki. To księdzu Sopoćce przypisuje się wstawiennictwo i ocalenie miasta. Czy to za Jego sprawą czy za sprawą przypadku czy umiejętności ekipy ratowniczej podnoszącej wywrócone cysterny i stawiającej je z powrotem na tory - odpowiedź niech każdy wybierze sobie sam, pamiętając o tym, że której odpowiedzi by nie wybrał, pewności co do którejkolwiek z nich nie będzie mieć nigdy.

Czasem mam wrażenie, że miejsca, które swoja obecnością naznaczyli wielcy ludzie, mają w sobie coś nadzwyczajnego, inspirującego, dodającego sił, wiary i energii. Miejsca naznaczone obecnością Świętych mają niepojętą siłę przyciągania. Tak jest ze Zwierkami, z których pochodził prawosławny Święty - Młodzieniec Gabriel (Gawrił) - zupełnie niezrozumiała siła każe mi tam wracać regularnie, choć "każe" jest złym słowem, bo w moich powrotach do Zwierek nie ma nic z przymusu. Podobnie jest z malutką, drewnianą, urokliwą kaplicą przy ulicy Poleskiej. Lubię ją zimą, gdy wewnątrz modli się kilka starszych kobiet, czasem zajrzy jakaś siostra zakonna, a prawie zawsze roznoszą się wspaniałe zapachy - pobudzające wyobraźnię i co gorsza apetyt - posiłków przygotowywanych przez Siostry. Cisza, spokój, nastrój idealny do kontemplacji, i gdyby nie tempo życia, można byłoby właściwie w nim trwać bez końca. Lubię ją wiosną w niepewnym, delikatnym, wiosennym słońcu; o zachodzie słońca upalnym latem i w ostrych, wyraźnych konturach jesiennego słońca i powietrza na tle żółto - czerwono - brązowych drzew. Czasem z komina wydobywa się dym, czasem Siostry zostawią uchylone okno od ulicy, przez które kiedyś jadąc na rowerze dostrzegłem książki stojące na półkach w jednym z pokoi na poddaszu. Kto wie czy to nie te same książki, które czytywał ksiądz Sopoćko?

Wracając zaś do samych uroczystości - takich rzesz ludzi, jak dziś Białystok nie widział już dawno, po raz ostatni chyba podczas wizyty Papieża Jana Pawła II w 1991 roku. Atmosfera Wielkiego Święta była jednak podobna i wówczas i dziś. Zarówno wtedy, jak i dziś miałem poczucie dziania się czegoś nadzwyczaj ważnego i przekraczającego granice powszedniości. To jedno z tego rodzaju Świąt, podczas których wyraźnie czuje się obecność i istnienie Czegoś, co przekracza nasze codzienne doświadczenie, naszą wiedzę i umiejętność pojmowania tego świata.

Z homilii wygłoszonej przez arcybiskupa Stanisława Dziwisza utkwiły mi w pamięci następujące słowa: "Białystok był przęsłem między Wilnem a Krakowem". Ksiądz Michał Sopoćko był w Wilnie kierownikiem duchowym świętej Faustyny Kowalskiej i po ludzku jej opiekunem. Do jej objawień podchodził z początku sceptycznie, racjonalnie, chłodno, by wykluczyć możliwość urojeń, zaburzeń psychicznych. Gdy miał już całkowitą pewność, co do prawdziwości słów przekazywanych przez przyszłą Świętą stał się orędownikiem jej przesłania i krzewicielem Miłosierdzia Bożego. Przesłanie siostry Faustyny, które przekazywał dalej w świat, w jakimś stopniu ukształtowało także Karola Wojtyłę. To właśnie z tego niepozornego miasta, raczej brzydkiego i nijakiego, które naprawdę trudno polubić, a które życzliwości wobec siebie nie odwzajemnia, popłynęło w świat przesłanie głoszone przez skromnego księdza, mieszkającego w domku przy ulicy Złotej 3.

Nie sposób było też nie zapamiętać słów wygłoszonych w nadzwyczaj emocjonalnym tonie, drżącym głosem, wibrujących, porywających, których słuchałem z gęsią skórką i dreszczami przechodzącymi przez plecy - słów arcybiskupa Tadeusza Kondrusiewicza z Białorusi, który pięknie nazwał księdza Michała Sopoćkę - Patronem Trzech Narodów, za co zebrał gromkie brawa, zresztą nie tylko za te słowa. Ksiądz Sopoćko urodził się na ziemiach obecnej Białorusi, studiował w Wilnie, później trafił do jednej z podwileńskich parafii, aż ostatecznie osiadł w Białymstoku. A co jest w tym pięknego? Otóż mamy niepowtarzalną szansę nauczyć się się dzielenia Wielkimi Ludźmi z innymi narodami. Niech Mickiewicz będzie wielkim poetą polskim, litewskim i białoruskim, niech Tadeusz Kościuszko będzie bohaterem polskim i białoruskim, a Michał Sopoćko niech będzie Błogosławionym, a z czasem Świętym polskim, litewskim i białoruskim.

niedziela, 14 września 2008

Koterka - Tokary - Telatycze - Milejczyce - Ploski. Niedzielna podróż


Synagoga w Milejczycach.


Fragment kościółka z XVII w. w Milejczycach.


Kościółek w Milejczycach.



Tajemnicza granitowa płyta nagrobna przed cerkwią w Telatyczach.



Kościółek w Tokarach.



Cerkiew w Koterce.






Kładka do cerkwi w Koterce.


Są miejsca, do których wracam przyciągany ich magnetyczną mocą, potrzebą duchową, sam nie wiem, jak to nazwać, by nie zabrzmiało zanadto patetycznie. Jednym z takich miejsc jest Koterka. Odkryłem ją ledwie kilka lat temu, nie pamiętam dokładnie czy 3 czy 4 czy może 5. Niewielka wioska zagubiona w lesie tuż przy granicy z Białorusią. Przy czym nie sama wioska - a właściwie kilka zabudowań - choć bez wątpienia urokliwych zmusza mnie do powrotu, lecz cerkiewka znajdująca się dosłownie tuż przed samym szlabanem wskazującym na granicę państwa.

Chcący odwiedzić cerkiewkę muszą się liczyć z tym, że zostaną spisani i szczegółowo przepytani o cel przyjazdu przez funkcjonariuszy Straży Granicznej. Jest to rutynowa kontrola podyktowana względami bezpieczeństwa i nie warto tego traktować jako swego rodzaju utrudnienia, po prostu różne szemrane typy pojawiają się przy granicy i nigdy nie wiadomo z kim mamy do czynienia - przemyt ludzi, narkotyków, handel ludźmi, kontrabanda, wszystko tu jest możliwe.

Po rutynowym spisaniu, sprawdzeniu dokumentów, zweryfikowaniu naszych danych mogliśmy się udać w stronę świątyni wzniesionej w niezwykłym miejscu - w podmokłym lesie, na polance otoczonej bagnem z krzyżami wotywnymi i skromną kapliczką kryjącą studnię z krystalicznie czystą cudowną wodą.

W 1852 Eufrozyna Iwaszczuk z pobliskiej wsi Tokary wyruszyła z domu do lasu zbierać szczaw. W pewnym momencie jej oczom ukazała się niezwykłej urody kobieta, która do niej przemówiła ostrzegając przed zbliżającym się morowym powietrzem, a następnie poprosiła mieszkańców okolicznych wsi o żarliwą modlitwę, po czym tak niespodziewanie, jak się pojawiła, tak też i zniknęła. Przerażona Eufrozyna wróciła do wsi i o całym zdarzeniu powiadomiła miejscowego duchownego. Z początku Cerkiew prawosławna odniosła się sceptycznie do rzekomego objawienia, ale wśród miejscowej ludności zaczął narastać kult "świętego miejsca" i wybijającego z niego świętego źródełka, którego woda miała mieć moc uzdrawiającą. Z czasem zaczęto odnotowywać coraz liczniejsze cudowne uzdrowienia, co z kolei doprowadziło do wydania zgody przez odpowiednie władze cerkiewne na budowę cerkwi. Świątynia powstała w tym miejscu w 1912 roku.

Jak było w rzeczywistości? Czy było to objawienie? Czy źródlana woda ma rzeczywiście moc uzdrawiającą? Nie mnie to oceniać. Powiem tylko tyle, że któregoś razu przyjechałem do Koterki z okropnym bólem głowy, po kilkakrotnym przemyciu twarzy i napiciu się wody ból odszedł w okamgnieniu. Trywializuję? Być może. Być może to za sprawą wody, być może klimatu miejsca - niezwykłej, niespotykanej ciszy i spokoju, być może autosugestia...

Miejsce jest znakomite do kontemplacji, rozmyślań, za każdym razem, gdy w nim jestem, czuję jak odzyskuje energię. To jedno z tych nielicznych miejsc, w których nie sposób nie wierzyć w istnienie Boga...

Z Koterki wyruszamy do Tokar. Funkcjonariusze Straży Granicznej poinformowali nas, jak dojechać do drewnianego - jak się później okazało urokliwego kościółka. Po około 5 - 10 minutach jazdy samochodem na końcu wsi naszym oczom ukazuje się drewniana świątynia swoją architekturą przypominająca nieco świątynie z Podkarpacia. Niewielka budowla, na delikatnym wzniesieniu, przez moment czuję się tak, jakbym się znalazł w Beskidzie Sądeckim albo Niskim. Drzwi do kościoła są otwarte, wchodzimy do środka, wewnątrz nie ma żywej duszy, przez okna widać wierzchołki drzew nieodległego lasu. Aż chcę się zostać na kilka godzin, wyciszyć się, poszukać słów dawno nie odmawianej modlitwy. Ale czas nagli, robimy jeszcze rundkę wokół kościoła, od strony prezbiterium odnajdujemy wmurowaną w fundamenty nagrobną tablicę szlachcianki - z domu Czarneckiej, która odeszła w wieku 37 lat, w pierwszej połowie XIX wieku. Rodzina zmarłej prosi o modlitwę, i tym razem już bez trudu jej słowa same przychodzą nam do głów.

Zwracamy jeszcze uwagę na tablicę poświęconą żołnierzom Armii Krajowej z okręgu brzeskiego. Tak, właśnie brzeskiego, bowiem ziemie te przed II wojną światową należały do województwa brzeskiego, a nie białostockiego, w którym znalazły się po 1945 roku.

Uznajemy, że mamy jeszcze trochę czasu, więc wyruszamy jeszcze w poszukiwaniu pewnej nagrobnej płyty, o której w pierwszej części "Polski egzotycznej" Grzegorz Rąkowski pisał w następujący sposób:

"(...) przy skrzyżowaniu dróg stoi w otoczeniu starych lip drewniana cerkiew śś. Kosmy i Damiana z lat 1902 - 04. Naprzeciwko wejścia do cerkwi spoczywa wśród traw tajemnicza granitowa płyta nagrobna z na wpół zatartym napisem w dziwnym alfabecie, będącym jakby połączeniem znaków cyrylicy i liter greckich..."

Docieramy do Telatycz, przed cerkwią kłębi się tłum gości weselnych, którzy składają parze młodej życzenia. Niepewni czy wypada nam rozpoczynać w takim momencie zwiedzanie, postanawiamy nieco odczekać. Gdy tłum rzednie, dyskretnie przemieszczamy się na tyły cerkwi, by obejrzeć stare nagrobki, w międzyczasie z daleka wypatrujemy wspomnianą przez Grzegorza Rąkowskiego granitową płytę. Podchodzimy bliżej - rzeczywiście pismo trudno do odczytania, nie dość, że napisy zatarte, to i litery nietypowe, nie jesteśmy w stanie nic odczytać. Kiedyś przeczytałem w jakiejś książce, że jest to nagrobna płyta jakiegoś rusińskiego szlachcica z bodaj XV albo XVI wieku. Lada dzień tę książkę odnajdę i będę mógł o niej napisać dużo więcej.

Gdy kontemplujemy rzeczoną płytę podchodzi do nas pewna kobieta i pierwsza nawiązuje z nami rozmowę, sądząc, że jesteśmy gośćmi weselnymi. Wyprowadzamy ją jednak szybko z błędu. Po chwili z cerkwi wychodzi prawosławny duchowny, nasza rozmówczyni zwraca się do niego w języku, który sama potem określi jako chachłacki, tj. mieszankę języka białoruskiego, ukraińskiego i polskiego, z dominantą jednak języka ukraińskiego. Pyta nas czy rozumiemy o czym mówiła. Uzyskawszy pozytywną odpowiedź przygląda się nam ze zdumieniem, nie przestając się życzliwie uśmiechać. Batiuszka również do nas podchodzi i wręcza nam widokówki z telatycką cerkwią, zdjęcia ikony i historię cerkwi odbitą na ksero. Oboje już żartobliwie zapraszają nas na wesele. Chętnie z zaproszenia byśmy skorzystali, ale musimy jeszcze dziś wrócić do Białegostoku, po drodze coś jeszcze zjeść i zahaczyć o Milejczyce, by obejrzeć kościółek z XVII wieku i synagogę z 1927 roku. Żegnamy się z miłymi rozmówcami i ruszamy dalej w drogę. Do Milejczyc przez kilkanaście dobrych kilometrów jedziemy brukową, ale równą drogą, być może lepszą niż niedawne asfaltowe drogi, bo przynajmniej bez dziur. Po drodze mijamy mnóstwo tabliczek ostrzegających o tym, że znajdujemy się na obszarze zagrożonym wścieklizną.

Wreszcie docieramy do Milejczyc, czasu mamy coraz mniej, a głód zaczyna nam doskwierać coraz mocniej i dzień ma się powoli ku końcowi. W ekspresowym tempie oglądamy drewniany kościółek spod którego roztacza się piękny widok na sosnowy las i zabudowę miasteczka, wokół cisza, spokój i wspaniałe orzeźwiające leśne powietrze. Jeszcze tylko rzut oka na dawną synagogę, która czeka na swego właściciela - okna zabite deskami, kruszące się czerwone cegły, dach pokryty szpetną blachą.

Później przejedziemy jeszcze przez Kleszczele, Bielsk Podlaski, aż dotrzemy do Ptasiej Osady nad Narwią w Ploskach. Głodni niczym wilki, pochłaniamy łapczywie smakowite gorące potrawy, żałując tylko, że nie możemy wyjść na taras, by podziwiać pięknie meandrującą Narew w dość rozległej dolinie otoczonej z dwóch stron lasem.

poniedziałek, 1 września 2008

Wilno w 2 dni

W sobotę o 7.40 wyruszamy z Białegostoku do Wilna. Łukasz i Ula chcą jeszcze rzucić okiem z rana na źródełko w rezerwacie Krzemianka. Jest chłodno, ale pięknie świeci słońce. Puszcza wygląda urokliwie, jak o każdej porze roku i w każdej pogodzie. Zatrzymujemy się na kilka minut. Sam wykorzystuję ten czas, by się cieplej ubrać, bo pogoda - jeśli chodzi o temperaturę - jest iście październikowa.

W Wilnie jesteśmy już o godzinie 12.00. Zostawiamy samochód na piętrowym parkingu przy budynku Orkiestry Symfonicznej, niedaleko Wilii. Mamy niecałe dwa dni, by odkrywać Wilno. Sam choć jestem już po raz trzeci w Wilnie w ciągu zaledwie półtora miesiąca, nie obejrzałem wszystkiego, co obejrzeć chciałbym. Poza tym wyjazd, w czasie którego nie nawiążę nowej znajomości, czasem przyjaźni, jest w gruncie rzeczy niewiele wart. W ciągu dwóch dni taka sztuka jest niemożliwa. Pozostaje nam zatem piękno architektury i klimat miasta.

Na sam koniec Łukasz i Ula stwierdzą, że czują się przygnieceni nadmiarem wrażeń, bodźców. I dobrze ich rozumiem. Są w Wilnie po raz pierwszy. Podobnie kiedyś zwiedzałem Włochy - 7 dni na Florencję, Rzym, Wenecję, Watykan, w tym 2 dni w podróży i 2 noclegi w autokarze. Najlepiej tak naprawdę zapamiętałem z tej wycieczki zmęczenie. Przerysowuję oczywiście, ale zwiedzanie, poznawanie kraju, miast i ludzi w pośpiechu, to żadne podróżowanie.

Kościoły, których wcześniej nie widziałem, nowe zaułki, rozmowa ze starszym panem przy Cerkwi Bazylianów i Celi Konrada. Nie wiem kim był - może stróżem, może człowiekiem, który czuje do tego miejsca, jakiś szczególny sentyment i przychodzi tu, by porozmawiać z ludźmi. Najpierw nawiązuje rozmowę z Ulą, później podchodzi do mnie i pyta czy ja też jestem z Białegostoku. Z rozmowy można wywnioskować, że ma ogromną wiedzę, ale część jego wypowiedzi przypomina coś w rodzaju niemal schizofrenicznych urojeń. Jest miły, dobry i za wszelką cenę stara się kontynuować rozmowę, tak jakby nie chciał puścić swego rozmówcy.

W międzyczasie ktoś otwiera remontowaną Cerkiew, starszy pan zaprasza mnie do środka, chce bym zobaczył kaplicę, w której będą modlić się tylko dwaj duchowni uniccy. Oprócz nich nie ma żadnych wiernych. Pytam ilu jest unitów w Wilnie. W odpowiedzi słyszę, że ledwie 38.

Rozmawiamy jeszcze o Rosji, chrześcijaństwie, Wilnie, AK, ale muszę kończyć, nie jestem sam,Łukasz i Ula niepokoją się nieco, chcą zobaczyć, jak najwięcej. Muszę pogodzić "interesy" obu stron, ze starszym panem rozmawiałem dość długo, teraz muszę wrócić do pełnienia obowiązków przewodnika i towarzysza podróży moich znajomych.

Już jak tylko wjechaliśmy do Wilna, zapowiedziałem Łukaszowi i Uli, że Litwini są łagodni. Uogólniałem, owszem tak, ale opisywałem swoje ogólne wrażenia, z poprzednich pobytów w Wilnie. Wieczorem, na zakupach w centrum handlowym Acropolis Łukasz przyznaje mi rację, stwierdzając, że nie zauważa tu takiej agresji, jak w Polsce, ani otwartej, ani podskórnej.

Drugiego dnia, w niedzielę, pogoda nam nie sprzyja, jest w kratkę, raz pada deszcz, raz świeci słońce, nadal jest chłodno, ale już nie tak jak w sobotę.

Znowu wgłębiamy się w wileńskie zaułki, oglądamy kolejne kościoły, do części z nich wracam już po raz trzeci. W kościele Miłosierdzia Bożego, w którym ostatnim razem trafiłem na mszę, tym razem jest ledwie kilkanaście osób razem z naszą trójką. Dopiero teraz odkrywam jego piękno. Z zewnątrz kościółek jest niepozorny - mały, wieże pokryte kopułami - to pamiątka po czasach, gdy był zamieniony na cerkiew. We wnętrzu panuje półmrok - przez nieduże okna sączy się światło słoneczne, które pozostaje gdzieś w górze. Są miejsca, w których wiara wraca albo się wzmacnia, w których nie sposób wątpić w istnienie i obecność Boga. Bez wątpienia ten kościółek zalicza się do takich miejsc. Poddaję się nastrojowi kontemplacji, wyciszeniu, błogiemu spokojowi. Nie wytrwam w tym stanie długo, ale warto przedłużać tę chwilę. To już nawet nie chwila, ale dobrych kilkanaście minut, a czuję, że mógłbym tu spędzić pół dnia.

Ale czeka na nas jeszcze kościół świętego Ducha, tuż obok, okazała, barokowa budowla. Łukasz i Ula są zachwyceni wnętrzem, ja nieco mniej, a to dlatego, że mam porównanie z barokiem uniwersyteckiego kościoła świętego Jana. Nie jestem co prawda entuzjastą baroku, ale ten wileński mnie urzeka. Nasz barok podlaski to ledwie licha jego namiastka. A poza tym wciąż jestem wierny pięknu gotyku, zwłaszcza przecudnej urody Katedrze w Koszycach. W ubiegłym roku odwiedziłem ją dwa razy, nie mogłem oprzeć się pokusie powrotu do Koszyc po kilku dniach. Jechałem samochodem z Krynicy, przez Preszów, do Koszyc, właściwie tylko po to, by móc spędzić kilka chwil w koszyckiej katedrze.

Nie mamy już niestety czasu na kościół śś. Piotra i Pawła, na kościół Augustynianów, na wnętrze Katedry. Po obiedzie w Kajmasie przy Vokeciu gatve dosłownie biegniemy na parking, z nieba leją się strugi deszczu. Mieliśmy wyjechać o 16, a jest już 16.45, pośpiesznie wsiadamy do samochodu i ruszamy w drogę. Przez większą część drogi powrotnej pada deszcz, warunki do jazdy są fatalne, widoczność ograniczona momentami do kilkunastu metrów. Przez Puszczę Augustowską jedziemy już w ciemnościach. W Białymstoku jesteśmy około 21.30.

2 dni na Wilno to zdecydowanie za mało czasu, by poczuć smak tego miasta, jego barwy, zapachy, by nasycić się uśmiechami uroczych wilnianek, ale wystarczająco długo, by zachwycić się tym miastem i chcieć tu wracać wielokrotnie, nawet na dwa dni.

Katrynka - kontrasty

Puszcza Knyszyńska już od niepamiętnych czasów wydawała mi się być bramą do innego świata. Z Białostoczka była to zaledwie kilkunastominutow...